Mijał piękny dzień. Niebo było niemal bezchmurne. Słońce powoli chowało się za koroną drzew. Cykały świerszcze, słychać było jeszcze świergot ptaków, z oddali dochodziły odgłosy ciężkiej maszyny. Ktoś jeszcze pracował w polu. Pora żniw, pora zbiorów też powoli zbliżała się do kresu. Obok szosą z rzadka przemknęło jakieś auto. John palił papierosa, Dorothy nuciła ulubiony szlagier. Ucięli pogawędkę jak zwykle, przekomarzając się o to i owo. Na trawniku przed domem opiekunka bawiła się jeszcze z Mary. Mała przebierała ulubioną lalkę, robiła jej fryzury wciąż inne.
- Niedługo wyrwiesz jej wszystkie
loki!- ostrzegała matka śmiejąc się z poczynań córki. - Alice, nie ma rosy ?
Może już robi się chłodno?- dopytywała niani.
- Nie przesadzaj- John ostudził
jej nadopiekuńczość. Jest jeszcze ciepło, poza tym nie biega, bawi się
spokojnie. Alice nie robi z nią rund po trawniku.
- Ja wolę dmuchać na zimne- wydęła
wargi Dorothy.- Zresztą zaraz słońce zajdzie. Trzeba będzie się zbierać, trzeba
zjeść kolację.
- A , wiesz kogo dziś widziałem?
- No, kogo?- pytała Dorothy.
- Meggy
- Jaką Meggy?- zapytała udając,
że nie pamięta, o kim mówi John.
- Oj, ty chyba masz coś z
pamięcią- żachnął się mąż.- Meggy Tylor, tę, z którą pracowałaś w jednym hotelu.
Byłyście chyba dość zaprzyjaźnione.
Dorothy kiwnęła głową, jej oczy
stały się nieruchome- wpatrywała się w dal, niby na córkę, niby gdzieś daleko ponad chmury, które powoli zasnuwały
zachodnią stronę nieba.
- Alice! Wracaj z małą już do
domu, zaraz przyjdziemy na kolację- krzyknęła do kobiety. Ta posłusznie zabrała
Mary, dziewczynka początkowo buntowała się, ale ustąpiła, posłuchała niani i
podreptały razem w kierunku kuchni.
- Nie słyszysz o czym mówię- John
zdzwiony patrzył na Dorothy- Nie interesuje cię Meggy i to , co chcę ci
powiedzieć.
- No, słucham- starała się go
udobruchać, ale czuła swoje napięcie. Ręce miała mokre od potu.- Jakoś gorąco-
otarła czoło.
- Przed chwilą mówiłaś, że się
ochładza. Oj, ty marudero.- Ja tej Meggy w pierwszej chwili nie poznałem-
wrócił do rozpoczętego wątku. – Szła taka wyfiokowana z jakimś przystojnym
mężczyzną. Pamiętam ją z biura w waszym hotelu. Taka szara myszka. Bardzo
nieśmiała była. Ona nawet podobała mi się, wiesz? Przychodziłyście razem do
baru na lunch, tam cię poznałem- uśmiechnął się promiennie.
- Co ty nie powiesz?- żachnęła
się żona.
- Meggy zatrzymała się, poznała
mnie. Przyjechała z Nowego Jorku. -Ona wyjechała przed naszym ślubem chyba-
zastanawiał się John.
- Tak, wyjechała. Nawet nie
powiedziała mi nic o swoich planach. Zaprosiłam ją na ślub, ale nie przyszła. Wysłałam
zaproszenie na ten adres, który miałam. Zadzwoniłam
do jej matki, ta powiedziała, że córka wyjechała. Pomstowała na nią. Potem
słyszałam, że Meggy trafiła do jakiegoś dobrego hotelu, jest z kimś bardzo
bogatym.
- Przedstawiła mi tego eleganta
jako swego męża. Też chyba z branży
hotelarskiej. Niezbyt rozmowny. Ja z Meggy chwilę pogawędziłem, a ten jej, zdaje
się Paul, wsiadł do samochodu. Ale jaka maszyna- entuzjazmował się John.
- Coś ci jeszcze mówiła o sobie?
Mają dzieci?
-
Nie pytałem o dzieci, ona nic nie mówiła. Wiesz, takie gadanie o
wszystkim i niczym. Pytała o ciebie. Kazała cię pozdrowić. Potem przyszła jej
matka, była w piekarni. Wsiedli wszyscy i pomknęli.
- Mama już nie jest na nią
obrażona? - z ironią odrzekła Dorothy. – Może ten wielki hotel to ich własność,
zatem mamusia jest zadowolona, wybaczyła nawet ucieczkę wyrodnej córki.
- Oj, coś taka naburmuszona.
Wyjechała. Jakoś sobie życie ułożyła. A tobie czegoś brak? Ja awansowałem, mamy
piękną córkę, dom. Nie musisz pracować. I wiesz dobrze, że bardzo cię kocham-
przytulił jej głowę do swego ramienia. Czuła , jak mocno bije mu serce. Meggy,
ten Fox, hotel – kiedy to było… Niech
odfrunie jak zły sen.
- Chodźmy, kolacja pewnie czeka-
John złapał ją za rękę i powędrowali do jadalni. Słońce już zostawiło tylko
ślady swej bytności. Niebo zrobiło się purpurowe jakby miało zapłonąć nad
bałwanami granatowych obłoków.