Powered By Blogger

Zamiast wstępu

"Każdego dnia trzeba posłuchać choćby krótkiej piosenki, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć piękny obraz, a także, jeśli to możliwe powiedzieć parę rozsądnych słów." /J.W. Goethe/

Rozważania, wspomnienia, próby literackie
pozbierane z szuflad, dzienniczków, blogów moich....
To, co mnie boli, cieszy, zastanawia, zadziwia, inspiruje. Słowa i dzieła innych, które przyciągnęły moją uwagę.
Ludzie, miejsca, zdarzenia, które
chcę utrwalić, bo na to zasługują


piątek, 24 czerwca 2011

Dywagacje kobiety dojrzałej cd.


Kobieta usłyszała dzwonek telefonu.... Znajomy głos przyniósł wiadomość. TAKIE wiadomości są z reguły niespodziewane, trudne do przyjęcia, zaskakujące. Jedna z bliskich osób odeszła na zawsze. Podano terminy, ustalono procedury pogrzebu. Kobieta pomyślała zaraz o kupnie wiązanki...
Z wstążką? Z napisem? Z jakim napisem? Pytania zaczęły się mnożyć.. Po chwili skrzywiła się z gorzką ironią , uświadamiając sobie, jak bezsensowne są tego typu rozmyślania.


Spojrzała na ścianę domu, wieczór kładł się nań żywym blaskiem słońca . Powstawał swoisty obraz, światło wespół z cieniem tworzyło obraz niepowtarzalny, chwilę trwający fresk...
Tak, całe nasze życie to taki fresk, tworzymy coś z mozołem, pojawiają się twarze, ikony, majestatyczne postaci, te przyjazne i te niemiłe dla nas... Przychodzi czas, z nieubłaganą towarzyszką śmiercią i znikają z fresku życia wydawałoby się niezniszczalne postaci. Nie ma ich , znikają, ot jak odpadający tynk, znikający cień....Umiera jakaś moja część, jakiś fragment mojego fresku...- pomyślała kobieta.

środa, 22 czerwca 2011

Samotność doskonała i nie tylko....

Krystyna Nepomucka jest autorką cyklu powieściowego o losach dziewczyny z Powiśla... Książka pod tytułem Samotność doskonała wpadła mi w ręce gdzieś 30 lat temu , jeszcze w liceum. Niedawno trafiłam na ostatnią część cyklu...
Jego akcja rozpoczyna się przed II wojną światową, kończy w latach 90-tych zeszłego wieku.. Główna bohaterka, hm... tak naprawdę nie podaje swego imienia . Jej mama to Miećka zdaje się, ojciec chyba Stefan, córka Ewa...
Tatuś jest bardzo barwną postacią, z nim nie można się nudzić, doprowadza rodzinę nie raz,nie dwa na skraj rozpaczy i nędzy, by po niedługim czasie podejmować się znów jakichś dziwacznych zajęć, mieć nawet spore zarobki, by znów upaść tak nisko, że już bardziej się nie da....Zmorą rodziny jest ukochany przyjaciel ojca- Wykolejeniec.... Samo jego pojawienie się sprowadza pasmo nieszczęść i klęsk. Nie można pominąć męża głównej bohaterki- nawiasem mówiąc też niezłego wykolejeńca-Busia, dziwaka o herbowym rodowodzie, który uwodzi młodą, naiwną dziewczynę, by niebawem pod wpływem rodziny ją porzucić... Nie zniknie jednak z kart powieści Nepomuckiej, będzie się co jakiś pojawiał, by w ostatniej części -pod znamiennym tytułem- Starość doskonała- zaprezentować się z jak najlepszej strony i pokazać, że jego dziwactwa były tylko mistyfikacją... Okaże się, że jest genialnym, aczkolwiek niedocenianym malarzem samoukiem...Nie sposób opisywać tu wszystkie przygody głównej bohaterki, która przechodzi bogatą transformację, od naiwnego dziewczątka z biednego Powiśla po mądrą panią doktor, ordynatorkę szpitala w prowincjonalnym szpitalu...Nepomucka w lekkich niuansach jedynie nawiązuje do wydarzeń politycznych, większość akcji jej cyklu dzieje się w PRL-u , w jednej z części rodzina( zdaje się Miłość niedoskonała) jest na Ziemiach Odzyskanych,ba, nasza bohaterka wyjeżdża nawet do Londynu na zaproszenie człowieka, którego adres odnalazła w ubraniach z UNRR-y. Ogromnym atutem książki jest barwność postaci, ich nietuzinkowość w szarym , nijakim świecie, humor- nie do podrobienia... specyficzny ... typowy dla pani Nepomuckiej. Ironia miesza się z powagą, satyra , humor z tragicznymi wręcz wątkami... Z powieści płynie nauka- ciesz się z tego , co masz, chwytaj chwilę, każdy człowiek jest wartością sama w sobie i dzięki temu jest godny naszej uwagi....

środa, 15 czerwca 2011

Srebrny szerszeń


Srebrny szerszeń
Pamiętam ten dzień… Był chyba początek marca , jakoś w pobliżu świąt… Rok zdaje się 1974 Rodzice chyba chcieli nam zrobić super niespodziankę... Mama była bardzo podenerwowana, ojciec zresztą też, pikanterii dodawał nasz dziadek Janek, nie przez to że był dziadkiem, tylko od czasu do czasu wrzucał jakąś stosowną sążnistą uwagę- a to pod adresem psiej pogody, a to tego , co paniusia w radiu…..
Przeliczali pieniądze, czy wszystko się zgadza, pakowali się ze sto razy… Wreszcie mama stanęła prze lusterkiem w naszej małej kuchence, pomalowała znanym ruchem usta, spojrzała jeszcze raz , poprawiła włosy, uśmiechnęła się i …………….pojechali.
Ojciec nie miał jeszcze samochodu, ruszyli do Lublina z panem Andrzejem albo Stefanem. On się znał na rzeczy, w branży samochodowej był obeznany… Mieli zatem ze sobą eksperta. Gdzie się wtedy kupowało samochody? Nie było przecież full wypas salonów, jak się patrzy. Były zdaje PZM, jakieś przedstawicielstwa FSO, no i te przydziały.. Nie można było sobie ot, tak pójść i kupić samochód. Trzeba było czekać na przydział, podobnie było z telefonem i innymi technicznymi udoskonaleniami, obłożone wszystko jakimiś biurokratyczno- ideowymi normami, że dziś jest to nie do pomyślenia… Owszem, były giełdy samochodowe, ale tam trzeba było mieć pełną gotówkę, wybór auta chyba też nie był tak wielki jak dziś, no i naszym rodzicom zależało na tym, żeby to był nowy samochód, a nie jakiś stary rzęch
Ale ludzie zdobywali to, co dało się zdobyć, i chyba byli bardziej zadowoleni jak dzisiaj…
Ja i siostry czekałyśmy na pojawienie się NASZEGO SAMOCHODU. Stałam z nosem przy szybie i wypatrywałam ich cierpliwie, z czasem coraz bardziej niecierpliwie.. Wreszcie pojawili, pognałam przeskakując o dwa stopnie na dół.. Nadjeżdżała -ona piękna, o charakterystycznych obłych kształtach, błyskała światłami, SYRENKA- cudo techniki, niezrównana ! Nasz pies Kajtek też się cieszył, sam dobrze chyba nie wiedział , dlaczego.. ale wszyscy się radowali i on też.
Wszyscy się przekrzykiwali, przeciskałyśmy się z siostrą, każda z nas chciała już ruszyć tym cudem. Objechaliśmy jedną rundę, w końcu rodzice chcieli wreszcie ochłonąć, dziadek już kurzył ukochanego sporta, i gderał coś pod nosem… Przylecieli sąsiedzi, wszyscy podziwiali, klepali naszego srebrnego szerszenia, panowie ze znawstwem zaglądali gdzie trzeba, badali dokumentację…. Ja naciskałam wciąż klakson. W końcu mnie pogonili stamtąd, żebym akumulatora nie wyczerpała...

Ojciec przez parę pierwszych miesięcy musiał ćwiczyć jazdę. Miał prawko ,kierowcą wytrawnym to on jednak nie był. Jeździliśmy po jakiś polnych dróżkach ,rzadziej uczęszczanych, tato się wprawiał…. Bardzo podobały mi się te wiosenne rajdy! Wiał przyjemny wiaterek, wystawiało się rękę z okno, muskało ją ciepłe powietrze...
Było coraz lepiej z jazdą taty. Na Wielkanoc pojechaliśmy do dziadków naszym srebrnym szerszeniem…. Brat  ojca pytał go , gdzie sobie TO załatwił…. On zazwyczaj wszystko w ten sposób postrzegał, przez pryzmat koneksji i załatwiania, patrzył swoim świdrującym wzrokiem dopatrując się we wszystkim jakiegoś szwindlu. Mama odparowała, że to z przydziału, że odczekaliśmy swój czas..
- A pieniążki dał też mój ojciec, podkreśliła z dumą...

Syrenka towarzyszyła nam długo, potem był maluszek . Ojciec jechał nią codziennie do pracy.. Kiedy wracał terkocząca specyficznie syrenką, Kajtek już pierwszy rozpoznawał z daleka jej odgłos i biegł na powitanie, ujadając. A my podziwialiśmy jego czułe ucho.... Z daleka migały znajome światła reflektorów.
Nasz srebrny szerszeń miał koniec bardzo smutny. Ktoś go kupił... Spłonął ponoć od rzuconego nieuważnie niedopałka….

środa, 8 czerwca 2011

Miłosierdzie w izbie przyjęć

Lekarze nie po to są na świecie, by sprowadzać śmierć, ale by za wszelką cenę podtrzymywać życie. Tomasz Mann .

Nic nie ubarwiam, nic nie zmyślam… Pewna znajoma miała ostatnio kontakt z ….państwową służba zdrowia. Dopadła ją kolka nerkowa, miała silny atak, ból promieniował od pleców do podbrzusza, zwijała się , brała tabletki , nic nie pomagało. Poprzedniego dnia trochę się przeforsowała, jeździła na rowerze, był duży upał, napoje, owoce też swoje dołożyły. Mąż w końcu zadzwonił na pogotowie. Przyjechali za jakieś pół godziny, lekarz trochę ja zbadał , zmierzł ciśnienie i stwierdził, że najlepsza będzie kroplówka. Zawieźli ją do pobliskiego szpitala. Kazali się położyć na jednym z wolnych lóżek w izbie przyjęć. W trakcie chyba ze sto razy sprawdzali jej dowód. Lekarz z oddziału nagniótł jej tę nerkę tak, że świeczki zobaczyła i … tyle go widziała. Kroplówka została podłączona , płyn skapywał leniwie do żyły… Obok jęczała jakaś starsza kobieta, czekała na wypis, ale nie było pana doktora….. Kończył się dyżur i sobie poszedł. Za jakiś czas przywieziono znów starszą panią, półprzytomną, po silnej biegunce, ledwo stała na nogach. Przywiozła ja chyba córka i prosiła z pół godziny pielęgniarkę, by jej pomóc jakoś… Pielęgniarka cały czas wydzwaniała do lekarza relacjonując mu, jak jest z ową babcią, że córka namolna, że coś trzeba by z nimi zrobić… Moja znajoma wysłuchiwała tych komentarzy i czuła, że zaraz cos ją trafi , ale na pewno nie będzie to ból nerki. Salka był duszna, niewietrzona chyba od lat, pościel nie pachniała świeżością, czy ktoś ją w ogóle zmienia?- zastanawiała się. Pielęgniarki, salowe się zmieniały, przychodziły te na poranny dyżur, schodziły te z nocki, robił się jeszcze większy bałagan. Pojawiał się wreszcie lekarz, zaczął badać babcię z biegunką- trwało to moment. Też kroplówka. Potem gadał z córką tej kobiety i wyłuszczał cały czas, że nie powinny TU przyjeżdżać, tylko pójść do swojej przychodni , w swoim rejonie… Nie przyjmował do wiadomości, że ktoś się po prostu bał o czyjeś życie, ten szpital jest najbliższy, nie chciano czekać do rana aż zacznie funkcjonować przychodnia. Po co istnieje pogotowie ratunkowe? Po co? Chyba tylko ładną nazwę ma. Kawa poranna pachniała w gabinecie pielęgniarek, kręcili się jacyś ludzie. Znajoma stwierdziła, że kroplówka się kończy. Zapytała pielęgniarkę, co z nią dalej, czy ma zostać, czy ktoś ja zbada, dała przecież mocz do analizy… Pielęgniarka wciąż odpowiadała, że nic nie wie, że lekarza nie ma, ze nie wiadomo, kiedy przyjdzie. Znajoma zadzwoniła do męża, ale on odwoził dzieci do szkoły, zadzwoniła więc do mnie. Poszłam zaraz na tę izbę przyjęć. Tłumaczyłam jej, żeby chwilę jeszcze poczekała, może jakiś lekarz przyjdzie i ją zbada, i coś zadecyduje, może będą wyniki analizy moczu. Powiedziała, że pięciu minut dłużej tu nie wytrzyma, wyszłyśmy. Nikt nas nie zatrzymywał. Poszła zaraz do swojego lekarza rodzinnego, dał jakiś antybiotyk, ma zrobić sobie USG i dokładne pozostałe badania, pójdzie pewnie prywatnie już do urologa…. Tylko dlaczego do cholery co miesiąc płaci na coś , co w ogóle nie istnieje?

niedziela, 5 czerwca 2011