Powered By Blogger

Zamiast wstępu

"Każdego dnia trzeba posłuchać choćby krótkiej piosenki, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć piękny obraz, a także, jeśli to możliwe powiedzieć parę rozsądnych słów." /J.W. Goethe/

Rozważania, wspomnienia, próby literackie
pozbierane z szuflad, dzienniczków, blogów moich....
To, co mnie boli, cieszy, zastanawia, zadziwia, inspiruje. Słowa i dzieła innych, które przyciągnęły moją uwagę.
Ludzie, miejsca, zdarzenia, które
chcę utrwalić, bo na to zasługują


czwartek, 26 kwietnia 2012

Dywagacje kobiety dojrzałej. cd...Miodowa katastrofa

Kobieta zauważyła pewnego wiosennego dnia nagłe ożywienie mrówek, o dziwo pojawiły się nagle na parapecie kuchennego  okna... Biegły w tę i z powrotem, tak zaaferowane swym bieganiem, że trudno było ogarnąć pole ich działania.. Wbiegały, wybiegały, znikały pod talerzem, wyskakiwały nagle ze szpary przyokiennej. Wiosennie ożywione- pomyślała kobieta, mało zachwycona ich obecnością. Nie, nie brzydziła się tych pracowitych owadów, ale jakoś nie nastrajały ją pozytywnie wizje pokarmów nafaszerowanych mrówką....

Na stole stał spodek  z miodem.... Miód jest słodki, lepki....nęci  i wabi, to do niego pędziły  rzesze zaokiennych mrówek. Przyciągnął je aromat słodkiego przysmaku. Właziły jedna za drugą, pochłonięte tak słodkością, że zapominały o grożącej katastrofie.... Z tego miodu już nie było wyjścia!









 Kobieta obserwowała przez chwilę ową kuchenną apokalipsę mrówczej rodziny, aż wreszcie nie wytrzymała i usunęła  resztkę miodu, spłukując ją ciepłą wodą. Trudno, trochę mrówek zginęło. Miały chwilę przyjemności.... Miód słodki, miód gorzki...........

środa, 25 kwietnia 2012

O "Zielniku" i Autobiografii księdza Jana Twardowskiego

Mocno zastanowiły mnie słowa poety- Z jaką miłością nazywamy w języku polskim rośliny...Zważywszy na ubogie słownictwo określające np. uczucia, nazwy roślin są piękne, tyle w nich czułości!

 Poeta wspomina w swej autobiografii: "Pamiętam stary zielnik rodzinny. Strzegło go kilka pokoleń - prababka, babcia i moja matka. Suszyły i wklejały do niego rośliny. Był przechowywany troskliwie w szufladzie starej komody z wiśniowego drzewa. Mój pierwszy nauczyciel przyrody i łaciny. Chwaliłem się, że moja prababcia pisała po łacinie. Tymczasem po prostu przepisywała z albumu przyrodniczego łacińskie nazwy, których usiłowałem się z trudem uczyć. Zielnik nazywano herbarium, gromadził zasuszone rośliny. Po łacinie herba znaczy trawa, zioło. Nie można mylić z herbem znakiem rodowym, klejnotem, szlachectwem, które pochodzi od niemieckiego słowa 'Erbe'- dziedzictwo.
W moim zielniku gromadzono nie tylko suszone rośliny. Były również rozmaite wiadomości o nich. Kiedy przeglądałem go, poznałem, że miłość do roślin wyraża się również w nazwach, np. miłek, gęsia cebulka, pierwiosnek, jaskółcze ziele, wabik, zajęcza łapka, wilgotka, niezapominajka, mioduńka. Z jaką serdecznością nazywamy rośliny. Zapamiętałem sobie czeremchę (Padus) - krzewinkę z rodziny różowatych o białych, silnie pachnących kwiatach, zebranych w grona, z ciemnoczerwonymi lub czarnymi owocami."

Tę pełną czułości zarówno dla różnorodnych roślin, jak i minionego czasu wypowiedź, spowija nuta szczególnej nostalgii za tym, co minęło bezpowrotnie. Rodzinne zielniki spłonęły "w czas powstania" w warszawskim domu poety.Kapłan odtworzył zapamiętany zielnik podczas pobytu w wiejskiej parafii w Żbikowie, jednakże i ten, "nieostrożnie pożyczony, zaginął".

niedziela, 22 kwietnia 2012

Józef Chełmoński - Kaczeńce







Przychodziła wiosna... Za boiskiem szkolnym rozciągała się łąka. O tej porze, na długo przed pierwszym sianokosem stawała się kolorowym dywanem.... Rzeczka płynęła meandrycznie, w zależności od ilości opadów- raz szeroka, innym razem  wiła się  jak wąziutka wstążeczka....Płynie wije się rzeczka jak niebieska wstążeczka.- przypomniał mi się wiersz, chyba w Elementarzu Falskiego był...
Zbiegaliśmy z wysokiej skarpy, w dół, na łeb na szyję, prawie w wodę się wpadało... Nikt się tym nie przejmował. Owszem, były jeszcze jakieś resztki siatki ogradzającej teren szkoły,ale nigdy nic nikomu się  nie stało, nikt się w potoku nie utopił... Niepotrzebne były ogrodzenia, zabezpieczenia. Dzieci na wsi miały wtedy zakodowany jakiś sygnał ostrzegawczy w głowie, same umiały sobie radzić w takich codziennych sytuacjach, szczególnie w kontakcie z naturą... Naturalnie zatem to wszystko grało...Teraz widzę te dzieci prowadzone wszędzie za rączkę, pod szkołami i w szkołach ochroniarze,alarmy..Nie sil natury, ale bardziej samych siebie się chyba boimy....
A my leżeliśmy w trawie,  z dziewczynami robiłyśmy wianki z mleczy,przeważnie. Dla mamy bukiet najlepiej wychodził z kaczeńców.Chłopcy, mając w pogardzie wianki, łapali w wodzie kijanki, jakieś wędki tworzyli  z kawałka kija i sznurka... Deszcz, jeśli się pojawił,  też był atrakcją, kąpiele w kałużach, miękka trwa jak gąbka... sama słodycz...Po powrocie do domu, miało się rzeczony bukiet, mama już tak  nie krzyczała, złość jej mijała na ubłocone buty i brudną sukienkę, a  przecież rano czyściutką założoną...Kaczeńce, jaskry, przylaszczki, kąkole, maki, stokrotki.- kwiaty z łąki, której już nie ma....






wtorek, 17 kwietnia 2012

Nocny seans

Noc przypełza jak czarny kot…
 Łasi się, rozmigotana gwiazdami
Kładzie misterne kulisy   obłoków
 Już dzwoni ciszą..

Na seans marzeń sennych zaprasza
Milkną głosy, cichną echa kroków
Przewija się dzień barwną kliszą…
Wycina złe sceny cenzura podniebna..
 Rzeczywistość jest tu niepotrzebna