Minęły ponad dwa tygodnie, jak Anka zamieszkała u Sokołowskiej. Lato było wyjątkowo piękne. Czasem sarkano na zbytni żar, słońce nie odpuszczało, oj, deszcz był potrzebny.
Anka doceniała u swojej gospodyni taktowną powściągliwość, bo ta nie pytała w zasadzie o cel przybycia jej lokatorki w Bieszczady. Nieraz tacy poobijani ludzie tu zjeżdżali, chodzili po połoninach, ogrzewali się na zboczach, szukali cienia niżej pod wysokimi drzewami. Siedzieli w pensjonatach lub zaszywali się w szopach jak najdalej od cywilizacji , bez dostępu do prądu, Internetu. Szukali ostatnich wypalaczy węgla drzewnego, zatrudniali się w schroniskach, knajpach. Tak, te góry gościnnie przyjmowały ludzi z różnych zakątków, którzy przybywali często, owszem do spa , by leczyć chory kręgosłup, ale wielu uciekało tu w poszukiwaniu odrobiny wolności, leżeli na tych nasłonecznionych wzgórzach i leczyli swe rany na duszy.
Alina przyjechała przed laty z mężem, który uparł się, że swą wcześniejszą emeryturę spędzi w miejscu, skąd pochodzili jego przodkowie. Niewiele o nich wiedział. Musieli opuścić domostwo, wyjechać w latach czterdziestych, jak wszyscy. Ojciec zmarł młodo, matka chyba z tego bólu i tęsknoty za utraconym dawnym życiem zaraz też odeszła. I Wojtek został sam. Imał się różnych zajęć, w końcu wylądował też i w kopalni, ale nie na dole, tylko w transporcie. Jeździł po całej Polsce. Ona w zasadzie nie musiała pracować. Poznał ją na jakimś balu sylwestrowym. Przyszli z innymi osobami, a bawili się całą noc razem. I wyszli nad ranem już jako para. Mieszkali i na Śląsku, potem w okolicach Kielc. Ona nie skończyła studiów, to był pedagogika opiekuńczo- wychowawcza, jakieś elementy resocjalizacji. Przeważnie szukała pracy w domach opieki, ośrodkach pomocy społecznej.
Nie mieli dzieci. Czekali na nie, próbowali. Bez skutku. Wojtek nigdy jej nie zrobił żadnej uwagi, nie skrzywdził słowem. Męczył tym wyjazdem w Bieszczady. Owszem, bywała w wakacje, raz zimą, podziwiała widoki, Solinę, zalew, śpiewali razem „Zielone wzgórza…” . Nie mogła długo pogodzić się z myślą, że zamieszkają na jakimś odludziu. W końcu zaliczyli mu lata pracy w kopalni, dostał wcześniejszą emeryturę i …Bieszczady. Zaczęła się budowa domu, w pobliżu- jak , mu się wydawało, dawnej siedziby przodków. Rozpoznawał niby stare drzewa sadu. Ale wokół tyle było podobnych miejsc, pozarastanych, gdzieniegdzie jeszcze widoczne były rzeczywiście resztki zabudowań, płotów, piwnic. Jak tę działkę wykombinował- nigdy się nie dowiedziała. Oni w zasadzie byli na skraju osady, teren parku narodowego nieco dalej. Budowa szła ospale. Miał być dach dwuspadowy, pod jedną częścią miała przebiegać długa weranda- dla gości, nie skończył Wojtek pomysłu z werandą, zatem dom był jakby ucięty…. Nadzorca zgodził się w końcu na taki stan. Ona nie miała ochoty dalej tego ciągnąć, chciała sprzedać, uciec gdzieś. Z czasem nie miała i na to siły. Nie mogła liczyć na pomoc swej rodziny. Siostra w Gdańsku opiekowała się gromadą dzieci, potem wnukami, też owdowiała. Bardzo rzadko się widywały, choć Alina zapraszała i ją, jej dzieci, wnuki. Wciąż jednak – ten brak czasu, a to ktoś wyjeżdża , ktoś choruje … Czasem telefon, kartki na święta. Był kumpel Wojtka – miejscowy, lubił zajrzeć do kielicha, ale miała w nim pomoc. On wiedział, gdzie iść po węgiel na zimę, gdzie kupić lub wyciąć dobre drewno na opał. On dokończył drugi pokój dla gości. Nie dało rady z łazienką dla nich. Na Dzikusa mogła liczyć zawsze. Ten zaś u Aliny zjadł ciepłą strawę, zawsze jeszcze dała coś na zapas. Zawsze gdy wychodził- żartem żegnała go- Tylko uważaj na wilki. Pewnej zimy przekonała się , że żart nie jest wcale żartem. Słyszała, że potrafią podchodzić pod domostwa, i to ich wycie. Drżała ze strachu, przychodził dzień i spokój wracał. Dwie sąsiadki wpadały też do niej. Nie było to bliskie sąsiedztwo, ludzie mieszkali tu nieraz kilometr od siebie, ale do Wiesi było najbliżej, Marzena mieszkała po drugiej stronie drogi, blisko sklepu. Po śmierci Wojtka, nie zostawiły jej samej, akurat nadchodziły święta. Mieli razem ubrać choinkę, została w szopie. Marzena z Wiesią ubrały drzewko. Nie pozwoliły, by wigilię biedna samotna dziewczyna spędzała w pustym domu. Były zatem wilki, dobre sąsiadki, Dzikus i…została ostatecznie z nimi. Listonosz przynosił emeryturę, też zawsze pogadali. On przywlókł się tu z Lubelszczyzny. Poznał dziewczynę, która pracowała w sanatorium. Teraz ich dzieci już miały dzieci.
Co roku z początkiem lipca, a czasem czerwca Sokołowska kogoś przyjmowała, ktoś bywał zawsze prawie do października. Nęciła wielu kolorowa cudowna jesień, ale dla tutejszych był to też czas na przygotowanie się do zimy. Nieraz zaspy zasłaniały jej okna.
Lata mijały, ludzie przyjeżdżali coraz piękniejszymi autami, na wille budowane jak grzyby po deszczu – mówiono już tylko- pensjonaty lub apartamenty. Wokół jeziora – rozrosła się masa domów wczasowych, hoteli, przeszklonych spa, tych prywatnych, okolonych pięknymi krzewami, oczkami wodnymi. I w pobliżu ich małego osiedla już wznosiły się dwie budowy. Szło sprawnie chłopakom, chyba do zimy chcieli się z robotą wyrobić.
Wokół wznosiły się góry, czasem naprawdę niebezpieczne. Nie wszyscy nowicjusze zostawali, a niektórzy zakochiwali się w tym miejscu , podobnie jak jej mąż. Ona pokochała z czasem , powoli. Nie, teraz na pewno nigdzie by nie wyjechała.
Siedziała przed domem, patrzyła na drogę wijącą się wśród łąk i pagórków, i hen daleko na wysokie wzgórza. Chyba usnęła przez chwilę , wydawało jej się, że idzie wysoko wśród lasu...Nagle usłyszała tupot. Brzęk dzwonka roweru . Ania machała z daleka- jak uśmiechnięta, całkiem odmieniona, inna od tej, która tu pojawiła się całkiem niedawno.
zdj. własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz