Otacza mnie tłum
ludzi. Odwracam się i trzymam mocno blaszany stary kubek. Czekam, bo jestem
głodny. Za chwilę chyba odgryzę sobie rękę, przełykam ślinę . Zamykam oczy
przypominając sobie naszą piękną
kuchnię, gdzie błyszczały porcelanowe kubki, a Mary codziennie parzyła
przepyszną kawę. Potem chwilę słuchaliśmy radia i szliśmy do swoich zajęć. Z czasem coraz rzadziej nasłuchiwaliśmy
audycji, bo wieści szły coraz gorsze. I
sprzedałem radio, i kredens, naczynia. Poszło wszystko pod młotek-zostawiłem
tylko jednego konia i wóz. Załadowaliśmy
z Mary i dziećmi , co jeszcze dało się załadować. Ziemia też sprzedana. W
trakcie podróży- takiej Bóg wie gdzie, pochowałem żonę i dwoje dzieci.
Postawiłem krzyż naprędce zbity z dwóch desek, usypałem wokół kamienie. Nie
wiem, czy teraz bym odnalazł tę mogiłę. I to wszystko spadło na mnie i moją
rodzinę w ciągu jednego roku i paru miesięcy. Chciałem sobie strzelić w łeb,
ale nie miałem już nawet jednej kuli. Dotarłem tu, wielkie miasto, San Francisco i ogrom ludzi, tak samo
wygłodniałych jak ja. Stoję przed jadłodajnią , która niby ma coś wspólnego z
aniołem i to białym. Jakby anioł miałby być zielony. Ten tu to chyba już
zszarzały mocno. Widzę czasem z daleka wyfiokowane damy, bogatych gości,
niektórych kryzys omija. Patrzą na człowieka jakby był z innej planety, jakby
był śmieciem, gównem. Ja już nie mam łez. Ja jestem jak ten kubek, który
trzymam w garści i czekam na jakąś strawę. Kubek- poobijany, chropawy, z
wgniecionym bokiem, ale na szczęście niedziurawy. Słucham pojękiwania
współtowarzyszy, jedni plotą takie rzeczy, że słuchać się nie chce, inni
płaczą, inni się modlą, są i tacy, którzy wciąż Bogu złorzeczą. Inni chcą znowu
wojny. Ja nie wdaję się w dyskusje, chcę tego ciepłego kubka strawy, ręce nim
ogrzeję, może uda się coś zarobić, mam
zaklepane miejsce u jednego pucybuta, a potem spanie w przytułku. Ja tu czekam,
czekam…Jakaś baba chodzi i robi zdjęcia. Opuściłem głowę odruchowo , przykryłem
twarz kapeluszem. Nie chcę, by ktoś mnie fotografował. A zresztą, kolejka coraz
krótsza, zaraz podejdę i dostanę strawę. Ja nie chcę już tu przychodzić,
przecież mogę stać jak ten gość przed hotelem, drzwi otwierać, chcę zarobić
parę dolarów, położyć się do czystego łóżka, wypić kawę z pięknej porcelanowej
filiżanki. Może moje anioły czuwają nade mną. Mary, moje dzieci, aniołki
drogie…może mnie wesprą. Idę po zupę.
inspirowane fotografią , lata wielkiego kryzysu, domena publiczna- źródło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz