Wyspa umarłych...
Nagie, strome skały,
wkoło dalekie,
nieskończone morze,
gaj cyprysowy, ciszą
skamieniały,
spokój wód wieczny...
Bóg śmierci posępny
duszom ten grodziec
zostawił ostępny
i odwróciwszy twarz,
odszedł w bezdroże.
I w długiej łodzi o
milczącym wiośle
Charon tu z brzegu
białe wiezie dusze
i w ciemne, wąskie
wwozi je zarośle
między dwa słupy z
kamienia, na których
dwa lwy o głowach
groźnych i ponurych
patrzą na siebie -
zasłuchane w głuszę.
Po krzesanicach mech
się pnie zielony,
cyprysy smukłe nad
morską głębiną
widzą swój smutny
kształt odzwierciedlony
i nieruchome patrzą w
niebo w górze,
gdzie nigdy złoto nie
płynie i róże,
a tylko sine mgły
obłoków płyną.
Słońce i księżyc tu
się toczą kołem
zawsze spokojnym,
zawsze jednakowym:
nad wód granatem, pod
nieba popiołem,
wstają z przepaści i
schodzą powoli
w otchłań w martwego
blasku aureoli,
długo lśniąc światłem
cichym i matowym.
Tu dusze cieniom
podobne, milczące,
snują się białe przez
ciemną zieloność
po bladych plamach,
które kładzie słońce;
lub z wąskich okien
kutych w skałach ściennych,
patrzą po falach
szklannych i bezdennych,
patrzą się w mglistą,
wieczną nieskończoność.
Inne na głazach, co
się wznoszą z wody,
siadają z na dół
pochyloną twarzą.
Mijają słońca zachody
i wschody,
one, w granacie
morskich fal widome
i na drzew widmie:
białe, nieruchome
siedzą, do głazów
podobne, i marzą...
Dusze, co serca
płonęły pożarem,
te, co za wiele czuły
i cierpiały;
co się pytały pod
uczuć nadmiarem:
z jakiego kruszcu
twarda Boża ręka
kuje pierś ludzką, że
w ogniu nie pęka?
te w te spokojne,
morskie idą skały.