Powered By Blogger

Zamiast wstępu

"Każdego dnia trzeba posłuchać choćby krótkiej piosenki, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć piękny obraz, a także, jeśli to możliwe powiedzieć parę rozsądnych słów." /J.W. Goethe/

Rozważania, wspomnienia, próby literackie
pozbierane z szuflad, dzienniczków, blogów moich....
To, co mnie boli, cieszy, zastanawia, zadziwia, inspiruje. Słowa i dzieła innych, które przyciągnęły moją uwagę.
Ludzie, miejsca, zdarzenia, które
chcę utrwalić, bo na to zasługują


piątek, 30 grudnia 2022

Żegnaj, kolejny roku

 

Bez żalu żegnamy ten rok!

Bo zabrał nam tyle…

Były radości, lecz przeważały smutki !

I wojna wciąż w tle…

Może wreszcie z Nowym Rokiem

Świat w oszalałym pędzie

Na chwilę się zatrzyma

I bez fajerwerków,  i wielkich fleszy

Może nas wreszcie wesprze, pocieszy

Przyniesie pokój  i  spokój ,  i maski

nam  tylko karnawałowe założy.


   zdj. pinterest

 

piątek, 23 grudnia 2022

Weselnie. Potem. cd

  Alina zauważyła , jak Anka wraca ociężałym krokiem. Owszem, trochę kilogramów jej ubyło, pewnie się przeforsowała- pomyślała widząc, jak dziewczyna otwiera furtkę. Długo nie wchodziła do sieni. Pewnie siedzi na schodach i odpoczywa. Kiedy jednak czas długi nie słychać było stukotu traperów, Sokołowska zaczęła się niepokoić. Nagle przypomniała sobie, że rano wyjęła pocztę ze skrzynki, były rachunki, jakieś śmiecie typowe- reklamy , które z reguły wyrzucała , ale i list w wąskiej długiej kopercie, adresatem była Anka . Położyła na stole, by ta widziała korespondencję , jak tylko zejdzie na śniadanie.

Pewnie wzięła go i poszła gdzieś w spokoju poczytać. Dopiero teraz sobie Alina uzmysłowiła, że przy tym wypadzie do miasteczka Ania już się dziwnie zachowywała. Rzuciła tylko- Na razie! Wzięła plecak i poszła powoli , nie wsiadła na rower, nie pytała, czy zrobić zakupy.
Cisza aż dudniła. Alina cicho przemknęła się przez korytarz, zobaczyła Ankę. Siedziała na schodach. Mięła papier w rękach, po chwili go znów rozprostowywała.
-Aniu!- podeszła do schodów, cicho ją nawołując.
Anka nic nie odpowiadała, siedziała i patrzyła w jeden punkt. Była jak skamieniała.
- Co się dzieje?
- Ach, pani Alino…
- Chodź wejdziemy , spokojnie pogadamy, chodź!
Siadły przy stole w kuchni.
- No, czy to jakieś złe wiadomości? –pytała Sokołowska
Anka przecząco pokręciła głową.
- No to co się dzieje?- Nie chcesz o tym mówić? No to nie mów.
Alina postawiła słój ogórków małosolnych. Gestem zachęciła Ankę, by spróbowała. Razem parę dni temu zrobiły go razem. Były już dobre.
- To list od mojej mamy.
- Aha... I co w związku z tym? Musisz wyjechać?
- Nie, ale jakie to trudne- Anka waliła pięściami po udach.
- Co jest trudne? – Alina patrzyła szczerze w zapłakane oczy lokatorki.
- Wszystko to jest trudne. Sama nie wiem od czego zacząć…
- Dobre ogórki, prawda? – Alina zapytała jakby od niechcenia
- Przepyszne.
- Nie jesteś głodna, może jakaś wędlina? Zupy nie gotowałam, jest tak gorąco.
- Tak, upał nadal. Nie jestem głodna. Moja mama napisała, że mnie bardzo kocha, że tęskni za mną.
- Wiadomo, matka zawsze tęskni za dzieckiem, moja mama , póki żyła, zawsze mówiła, ze jestem jej skarbem.
Trwała znów cisza. Anka wypaliła nagle:
- Ale moja matka tego mi nie mówiła! Nie mówiła do mnie- Skarbie. Nie chwaliła za nic. Może czasem za to, że jestem zdolna i świadectwo mam dobre.
- Na pewno mówiła, ze jesteś jej skarbem i że cię kocha- Alina była pewna tego, co mówi.
-Skąd to pani może wiedzieć? – Ona tylko mnie męczyła tymi wrednymi sukieneczkami, a ja się w nie mieściłam! Była wściekła. Wściekła, że jej się cudnej córci nie ma.
- A tato twój? Gdzie był ? Na Marsie? Co on mówił?
Anka nagle uświadomiła sobie, że ojciec w zasadzie do niej niewiele mówił. Jak przez mgłę przypominała sobie tylko jakąś wspólną zabawę, chyba woził ją sankami. Te bale w przedszkolu. Wtedy był wesoły. Tak, coś zostało w pamięci. Tak, ale on ciągle matce też zwracał uwagę, żeby sobie kupiła tę lub tamtą kieckę, wizażysta wielki…
Nagle do niej dotarło, że obwinia o wszystko matkę, a nie do końca ona była winna całej tej pogmatwanej sytuacji. Matka ulegała jego presji, może on nie robił tego w nachalny sposób, nie domagał się na siłę…Tak wymagający wobec Krzyśka nie był. A ten w swoim zbuntowanym okresie łaził w podartych , wyciągniętych swetrach, miał nawet ochotę na dredy. Ale mu Ilona zdążyła mu to wyperswadować. Tak, on mógł łazić w łachach, a mnie męczyli sukienkami, które ledwo wciskałam na siebie.
- Wpędziłaś się w zajadanie problemów. Mojej znajomej córka odwrotnie- nic nie jadła, wyglądała jak kościotrup. Też musiał być psycholog i psychiatra, i udało się. Poznała chłopaka, zaakceptował ją, pokochał taką, jaka jest. Teraz są już małżeństwem, a może i nie. Ale są razem, mają dziecko. Byli kiedyś tu w wakacje. Ale ona poszła na terapię. Nie było innego wyjścia, to była anoreksja. Miała zaburzenia cyklu i inne poważne problemy. Teraz pięknie wygląda, cieszy się życiem, a powoli je sobie odbierała.
- Dlaczego ty nie podjęłaś jakiejś terapii? Wszystko dla ludzi. Po co zaraz sobie żołądek wycinać? -Dziecko…- pogładziła Ankę po włosach. – Masz śliczne włosy. Może jeszcze zrzucisz parę kilo, ale czy to jest ważne? Wygląd? Kiecki tez można dobrać do każdej figury, że wygląda się jak milion dolarów. Popukała się w czoło- Tu, tu sobie przestaw to i owo. – Jak sama siebie nie pokochasz, to nikt cię nie pokocha. Jesteś młoda, masz tyle możliwości! – Daj sobie pomóc, dziewczyno!
- To samo mówi mój brat, bratowa, koleżanka, moja szefowa, a ja mam opory przed pójściem do obcej osoby i opowiadaniu o swoich problemach. Byłam raz, ale ta rozmowa nie podobała mi się. Właściwie przed panią opowiedziałam o tym wszystkim. Chyba tego bardzo potrzebowałam.
Wreszcie uśmiechnęła się.
- Zaraz będziemy kolację jeść, a potem przejdziemy się na spacer- Alina zarządziła.
- Dobrze, tylko pójdę do siebie, zmienię ubranie. Ten plecak ciężki zostawię.
- OK. Czekam!
Anka weszła do pokoju, spojrzała w lustro, rozpuściła włosy, popatrzyła na swoją twarz. Zobaczyła jakby inną osobę.
Położyła pod poduszką list, przed snem na pewno przeczytam jeszcze raz– pomyślała. Zarzuciła na siebie ulubioną- lekką indyjską sukienkę, kryjąca wszelkie wałeczki. Niedawno sobie ją sprawiła.
Poszła korytarzem z uśmiechem oznajmiając Alinie:
- Jestem gotowa!
- Super, to może weźmiemy jakiś prowiant i pójdziemy w jedno fajne miejsce, obejrzymy zachód słońca. Dawno tam nie byłam. Dzięki tobie też się rozruszam- Alina była zadowolona, że Anka otworzyła się, wreszcie coś o sobie powiedziała.
- Chodźmy, Aniu! Piękna sukienka! Psinka nasza zostaje i pilnuje domu, zresztą ta starowina nie da rady.
Karuś potulnie usadowił się na swoim ulubionym fotelu.

zdj. pinterest


wtorek, 13 grudnia 2022

Weselnie. Potem. cd.


Od ostatniej rozmowy , a w  zasadzie kłótni Ilony z Krzyśkiem,  minęło dwa tygodnie. Zbliżał się czas wyjazdu do ich ulubionej miejscowości nadmorskiej. Krzysiek już zastanawiał się , czy nie lepiej pojechać pociągiem. Ale na miejscu wygodniej jest poruszać się własnym środkiem lokomocji. Zawsze jeździli z jego kumplem, ale ten zerwał ze swoją dziewczyną i miał klasycznego doła,  więc odpadał jako towarzysz podczas urlopu. Pewnie zalewałby się dzień w dzień, co i tak czynił od dobrych paru dni.  Krzyś namawiał go , nic nie dawało.  Z Iloną wymieniali zdawkowe uwagi,  mówili tylko to, co mieli powiedzieć.  Wymiana informacji- o obiedzie,  pracy, kiedy wróci on lub ona…

Męczyli się tym obydwoje. Jedli obiad w milczeniu, potem ona szła na taras, opalała się, gadała z matką lub z jakąś kumpelką. On wsiadał do samochodu i gnał do ojca, zaczęły się już ogórki. Gawędzili, palili ognisko, bo Poleski nie lubił grilla. Matka rzadko się tam pojawiała.

Wrócił wieczorem do domu. Było ciemno, w kącie tylko paliła się lampka. Dostrzegł Ilonę, jak siedzi na podłodze , pije wino z butelki, prosto z gwinta.

- Krzysiu, proszę , porozmawiaj ze mną, ja muszę ci coś powiedzieć, proszę.

Zapalił górne światło. Spojrzał na nią, siedziała wtulona w koc, nogi podkurczyła, wyglądała jak mała dziewczynka- przestraszona, zapłakana.

Dopadł do niej, gładził włosy, tulił jak dziecko. Cała się trzęsła.

- Powiem ci, powiem teraz, bo nie wytrzymam z tym dłużej.

- Dobrze, tylko zrobię sobie coś pić , może wezmę jakiś sok. A właściwie daj mi tego wina, nie pij tyle.

- Bo wiesz, ja tak z tym Zespołem Downa usłyszałam od kuzynki matki. Potem zaczęłam czytać , te chromosomy , jakoś ich tam za dużo. Często wada jest dziedziczona po matce. Znów zaczęła wyć.

- No, dobra, uspokój się.

- I ja wiem, że nie możemy tez czekać , ty już skończysz niedługo trzydziestkę, a ja ciut młodsza.

- No, ale nie masz czterdziestu lat!

- Dobrze, Krzysiu, wiem. Ja w zasadzie do końca nie wiem, kiedy był ten przypadek w rodzinie, ale jakoś mi utkwiło.

- To nie znasz nikogo w rodzinie z Zespołem?

- No, w sumie nie..

-O, Jezu, już zaczynasz chyba mieć jakąś obsesję.

- Nie, to jest kara.

- Jaka kara? O czym ty gadasz?

Musiała się uspokoić, targał nią szloch. Wytarła nos. Uspokoiła się Zaczęła cicho mówić.

- Ty nie pamiętasz takiego chłopca, chodził ze mną do klasy, wiesz wtedy już nie wysyłano tych dzieci do tzw. specjalnych szkół. Te piękne rojenia o tolerancji, wspólnym wychowywaniu się dzieci „normalnych” z  tymi z wadami… Integracja, klasy integracyjne. To trwa do dziś. Nauczanie indywidulane itd. Ale dzieci, dzieci , hm, tak, wiem coś o tym , potrafią być okrutne. Zresztą rodzice niektórzy też byli nie lepsi. Michaś do wszystkich się uśmiechał, był pogodny, jak wszystkie dzieciaki z tą wadą. Taki ufny, lubił się do nas przytulać, opowiadał wciąż te same historyjki. W klasach młodszych mieliśmy bardzo mądrą  wychowawczynię, ona nas uczyła, że wszyscy są zasługują na to, by ich lubić, szanować, że nie wolno nikogo odtrącać.  W trakcie lekcji starała się Michała chwalić. Jak on się cieszył!  Czasem chodził na jakieś dodatkowe zajęcia. Afera się zrobiła w klasie drugiej, to był czas przygotowania do I komunii. Niektórzy już wtedy zaczynali ,  szczególnie chłopcy , śmiać się z pytań Michała. Katechetka wciąż zwracała mu uwagę, a tym chłopakom wszystko uchodziło.  Ja teraz tej babie nie mówię „ dzień dobry”.  Uczyła pacierzy, mówiła o Bogu, szacunku do bliźniego, a Michał był dla niej potworem. To się wyczuwało. W parze nikt nie chciał z nim stanąć. Wreszcie zainterweniowali niektórzy rodzice, w końcu ksiądz na jednej z prób kategorycznie nakazał ustawić się nam czwórkami, zabronił, by ktokolwiek odsuwał się od Michała. A ja… Ja byłam głupia jak cała reszta, też zaczęłam się z niego śmiać. Kary, próby działania  wychowawczyni i rodziców nic nie dawały. Nazywaliśmy go Mongołem, pytaliśmy, czy ma pieluchę ze sobą… Siedział w ławce sam, coraz bardziej smutny, wyizolowany. W trzeciej klasie rodzice przenieśli go do innej szkoły chyba. Zresztą w ogóle się tym nie przejęłam. Dopiero po latach dotarło do mnie, jak byłam podła, nienawidziłam siebie za to, nadal nienawidzę.. Zaczęłam więc interesować się  tym  schorzeniem i nie tylko tym, chyba właśnie z powodu Michała. Któregoś dnia zobaczyłam klepsydrę na którejś tablicy ogłoszeń. Miał tylko 20 lat.  Poszłam na pogrzeb, ludzi nie było za wiele. Na cmentarzu jego matka  przyglądała mi się jakby mnie poznała, ale nie podeszłam. Zresztą – co bym jej powiedziała? Zdawkowe- współczuję pani… Chodzę zawsze 1 listopada i zapalam mu znicz.

- Dobrze, że mi wreszcie to powiedziałaś- Krzysiek potarł czoło. Wstał z podłogi. Kolana mu zdrętwiały.

- I pewnie dlatego wybrałaś taki kierunek studiów, poszłaś do tego przedszkola. – Przecież mogłaś iść na medycynę.

- Nie, wolałam być wychowawczynią, postępować tak jak ta, która usilnie starała się nas uczyć tolerancji. No, nie wyszło, ale to nie tylko jej wina. Wszystkich – nas, kolegów, rodziców, pozostałych nauczycieli i tej nawiedzonej, nawet nie chcę pamiętać jej nazwiska.

- No, przecież też ją znam. – Nie możesz jednak żyć wciąż tym, to jakaś trauma, nie rozdrapuj tego.

- No teraz sporo się zmieniło- choćby w przepisach. Każda szkoła ma obowiązek przyjąć ucznia z dysfunkcją. Muszą  mu pomagać, wpierać.  Mam jednak pewne obiekcje co przygotowania naszych placówek. Różnie nadal bywa.   Są szkoły z klasami integracyjnymi, realizuje się ciekawe programy, są dofinansowania. Są nadal ludzie, którzy będą takie dzieci jak Michaś nazywać – głupkami, downami, mongołami… Niektórych nie zmienić, za cholerę , nie da się, bo  takie zwyczaje, takie wychowanie. Mam i koleżanki mówiące bardzo pogardliwie o tych dzieciach- oczywiście w swoim gronie, a pozory zachowują, bo muszą. 

 -Przytul mnie, proszę,  Krzysiu, każdy ma jakieś swoje grzechy na sumieniu, długo to w sobie nosiłam, uff… Ale dobrze, że wreszcie to z siebie wyrzuciłam.  Wstydziłam się przed tobą.

- Ej, ty nie wiesz, co wyczyniali moi kolesie w mojej klasie.  -Dzieciaki-jak mówiłaś- potrafią być okrutne, bo są bardziej szczere, powtarzają, co mówią dorośli w domu. Przed dziećmi nic się nie ukryje. One za to więcej umieją  ukrywać- jak moja siostra.  Ja też miałem gębę zamkniętą na kłódkę, nie wiem, czemu nic nie mówiłem rodzicom, że jej dokuczają.   Nie wiem, czemu tak zachowują się szczeniaki, robią te tajemnice, sami sobie robią w ten sposób krzywdę.  Co ona przeszła w szkole. Ale ja nauczyłem ją  paru chwytów, potem broniła się i niejeden z tych bohaterów mocnych w gębie uciekał przed nią , by nie wyjść na słabeusza. Nieraz dostał od Anki z liścia.

- Gdybyś posłuchał, co opowiadają nieraz matki naszych maluchów, co się dzieje w szkołach.

- OK. Nie. Kończmy temat. Chodźmy już popracować nad naszym potomstwem- zachęcał żonę.

Ilona pognała do łazienki. Zaraz przyszła w ślicznej koszulce.

-Kochanie, ale dziś nadal nic z tego, ja piłam i ty. Poza tym nie mam dni płodnych. Badam swój kalendarzyk.

- To pogadamy o urlopie, czas najwyższy. Ale pójdę jeszcze coś zjeść, wino raczej nie było sycące.

- Zrób mi herbaty ziołowej- poprosiła Ilona.

 

 


 zdj. pinterest 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wtorek, 6 grudnia 2022

Przeprowadzka


2 grudnia minęła pewna ważna dla mnie rocznica To był rok 1975. Dokładnie pamiętam datę, ba- godzinę, kiedy skończył się pewien etap w mym życiu. Kiedy ma się dziesięć lat , rodzice podejmują za nas decyzje, a czasem jeszcze ktoś ponad nimi. I nie mam tu Boga na myśli- ale ludzi wpływowych, decydujących niemal o naszym losie. Dziś nazwiemy ich toksycznymi, żądnymi władzy.
Miałam żal- zaraz po przyjeździe do tej miejscowości- że rodzice nawet nie pytali mnie, czy mam na to ochotę – na zmianę szkoły w ciągu roku. Dla dziecka w czwartej klasie podstawówki jest to ogromnym szokiem. Dla sióstr nie było to tak ekstremalne przeżycie - one już były w szkole średniej, mieszkały w Lublinie- na stancji, w bursie. A ja musiałam zostać sama, bo rodzice do pracy, one do Lublina. Zobaczyłam szaro- bure – ni to podwórko ni ogródek przed blokiem, a tynk budynku jakiś ni to różowy, ni czerwony, w każdym razie -brudny. Rodzice zadecydowali, że nasz ukochany Kajtek- ukochany, mądry wielorasowiec lepiej poczuje się na wsi u wuja… No i z tym też był niewypał. Nie posądzam ojca o złe zamiary, ale dobrymi chęciami… On nie był nigdy konformistą, zawsze to u niego ceniłam. Mógł jednak nie być tak uparty i ...no właśnie, co? Są sytuacje, że pewnych rzeczy nie da się ominąć, pokonać, trzeba poddać się- nie bez walki. Jednak bez wsparcia- jest to walka z wiatrakami, z góry skazana na klęskę. Zatem przeprowadzka.
Mieszkanie było dwupokojowe, chciałam mieć nawet jakąś radochę z urządzania pokoju, ale nici z tego. Z góry już wszystko było zaplanowane. Wtedy niełatwo było o meble, wstawili więc te zwiezione z dawnego mieszkania– dużo większego lokum, ale tu nie pasowały, stały się jakieś ogromne i przytłaczające.
Poszłam do szkoły, mój pierwszy dzień. Po pierwszych spotkaniach z rówieśnikami na osiedlu – nie zapowiadało się najgorzej. Ta placówka oświatowa była dużo większa od mojej starej, stałam pod swoją klasą. Plusem i minusem trudnej sytuacji było to, że mama pracowała w tej samej szkole, więc początkowo pilnowała mnie jak cerber, ale szybko jej przeszło. B. to nie metropolia, dawne miasto powiatowe, po 1975 straciło na randze. Miejscowość bardzo specyficzna, to pole do popisu dla socjologów, historyków, badaczy kultury etc.
No więc stałam pod klasą, obok mnie tłumek ciekawskich – „obczajali” Nową. Jedna z najwyższych dziewcząt skwitowała- Ale ona mała. Potem nie było między nami tak źle, lubiłyśmy się, chodziłyśmy do tego samego liceum. No i pierwsze lekcje, miałam ściśnięte gardło. Inni zgłaszali się do odpowiedzi, ja wręcz bałam się. Wychowawczyni, jak większość wówczas- była surowa, wymagająca. Dopiero nabrałam odwagi, gdy przyszła pora na dyktando. Okazało się, że Katarzyna B. nie zrobiła ani jednego błędu. No, respekt. Po tym zaczęłam częściej zabierać głos na lekcjach j. polskiego i podpowiadałam innym. Z matematyką było gorzej…
Jak to się stało, do tej pory nie pamiętam, co przesądziło o mojej decyzji? Nawiązałam dobre kontakty z paroma osobami w moim bloku, to był czas spotkań na klatce chodowej, szczególnie z trzema dziewczynami miałyśmy dobry kontakt, byli i chłopcy, wtedy też jakieś zaczęły się sympatie. Nie wiem , czy nie podczas którychś z zabaw poszło o jakąś bzdurę , strasznie się poryczałam i uciekłam do domu. A może coś wydarzyło się w szkole…I chyba wtedy tato zabrał Kajtka.
Rankiem zamiast wyjść na lekcje, obrałam inny kierunek. Mama wyszła do szkoły przede mną, ja miałam później lekcje. To była sroga zima, po drogach jeździły pługi śnieżne. Nie było autobusu do mojej dawnej miejscowości, nic nie kursowało, drogi były zawalone śniegiem. Postanowiłam wyruszyć na piechotę! Byłam tak zdesperowana, że pokonanie kilkunastu kilometrów wydawało mi się bardzo proste. Po minięciu miasta, szłam już w znajomym kierunku. Szczere pole! Wiatr i mróz, pojawiło się słońce. Na drodze leżał ubity śnieg, trasa była uczęszczana, minęły mnie sanie zaprzężone w koniki. Ludzie zatrzymali się. Byli zaskoczeni, gdzie taki szkrab idzie sam. Posadzili mnie na ciepłym kożuchu, kobieta troskliwie otuliła mi nogi kocem. Przyglądała mi się badawczo. Zapytała nagle, czy przypadkiem nie jestem córką – padło nazwisko rodziców. Zapewniłam, że tak. Łgałam , że wracam od babci, czeka na mnie ktoś przy lesie. No bo samochody nie jeżdżą, wrócę z kimś już do domu. Bo ci ludzie uczynni musieli zakręcić przy tym nieszczęsnym lesie. Dzięki nim pokonałam ok. 10 kilometrów. Zsiadłam z sań. Oni odjechali dalej. Dziwię się do dziś, że dali wiarę moim bajkom o tym , że ktoś czeka… Szłam już po mniej uczęszczanym kawałku szosy. Mijał mnie pług śnieżny. Ale byłam coraz bliżej… Przed samą wsią zeszłam w bok, na pole, by nie iść środkiem miejscowości, bałam się pytań ludzi, którzy mnie dobrze znali. Nie wiem, co chciałam w ten sposób zyskać. Tyle tylko, że byłam przemoknięta już , ale na skróty pobiegłam do drogi, a potem furtka, chodnik i wejście do naszego mieszkania. Na drzwiach wisiała wizytówka z nazwiskiem nowych lokatorów, łzy płynęły mi strugą po policzkach. Korytarzyk oddzielał mnie od kuchni szkolnej , nagle stamtąd wypadła- nasza była sąsiadka, ich mieszkanie było obok na parterze.
Była w szoku widząc mnie i to , jak wyglądam.
- Dziecko, skąd tu się wzięłaś? – płakała i cieszyła się jak oszalała. Zaraz wzięła mnie do siebie, przebrała, nakarmiła, wsadziła pod kołdrę. Przyszły jej córki, z którymi byłyśmy bardzo zżyte. Pani W. zadzwoniła zaraz do mojej mamy. Bo tam był niezły horror. W skrócie- matka szalała widząc, że mnie nie ma w szkole, przybiegła do bloku, drzwi zamknięte. A ja klucz zostawiłam pod wycieraczką. Że też nit na to nie wpadł. Jakichś dwóch osiłków pomogło wyważyć drzwi. Nie było mnie. Uspokoił ją dopiero telefon od pani W.
Przyjechała po mnie, już autobusy kursowały, pługi odgarnęły śnieg. Nic nie mówiła, też ocierała łzy. Ja plotłam, że mogłabym zostać u pani W. , tu chodzić do szkoły. Wyperswadowała mi to w paru słowach. Ojciec na mój widok- zaniemówił, miał mi ochotę wlać, ale coś go powstrzymywało. Przytulił mnie, ścisnął tak mocno, że czułam , jak trzeszczą mi kości.
Najlepsze w tej historii- zostawiłam klucz pod wycieraczką, a informacji o tym nie mogłam zostawić w drzwiach, zatem „ przezornie” w domu położyłam liścik- „Kochani rodzice! Nie martwcie się, ja od Was nie uciekłam , ja wróciłam do naszego domu. Klucz jest pod wycieraczką – Kasia”




środa, 30 listopada 2022

Weselnie. Potem, cd.


Maryla uchyliła okno, włączyła wiatrak. Było gorąco jak w piekle. Ich okna wychodziły na południe i wschód. Teraz wycięli jeszcze kilka starych drzew. Zawsze dawały trochę cienia. Zaszyła się więc w sypialni, gdzie były rolety. Nie chciało jej się nic gotować, Grzesiek siedział całe dnie na działce. Nawet nie chciało jej się myśleć o jakimkolwiek obiedzie i staniu nad garami. Wieczorem może coś przełknę- pomyślała. Minęła pokój Anki. Rzadko tu zaglądała. Nawet teraz, gdy córki nie było. Wzięła znów ten stary album ze zdjęciami. Przeglądała go ostatnio dość często. Patrzyła na utrwalone jeszcze na starych kliszach sytuacje. Nowe fotografie miała w telefonie. Na nie też zerkała często.
Przedszkole. Ania miała tu chyba ponad trzy latka, siedziała na kolanach Mikołaja i miała bardzo wykrzywioną buzię, bała się tego strasznego pana, choć wręczał prezenty. Szybko przybiegła wtedy do niej. Maryla ją przytulała. W końcu łzy obeschły. Grzesiek też coś tłumaczył dziecku, które nie rozumiało nic z tego, że Mikołaj jest wspaniały , bo daje prezenty dla grzecznych dzieci, a dla złych rózgi. Maryla dobrze pamiętała ten wieczór w przedszkolu, bo poczuła się nagle jakoś źle, zakręciło jej się w głowie, pobiegła do toalety, zebrało jej się na wymioty. Zamknęła za sobą kabinę, ktoś szarpał za drzwi.
Maryla wyjęczała: - Zajęte, nie widzi pani. Zastukały obcasy.
No, tak. Wiadome było, co to znaczy. Wracała na salę. Wcale nie czuła wtedy radości. Była nawet zła. Znów, cholera, te pieluchy, butelki, odciąganie pokarmu, nocniki i inne rozkosze… Ale teraz w ten upalny dzień , gdy to wspominała, wydawało się rozkoszną, piękną chwilą.
Wracali potem z mężem i Anią, dziecko marudziło, mąż wziął córkę na ręce. Zaczął sypać drobny śnieg.
Maryla postanowiła, że nic na razie nie będzie nic gadać Grześkowi, zaraz poleci i pół miasta będzie wiedziało, że czekają na kolejne dziecko.
Ania miała balową sukienkę, zjadła przez całe popołudnie hekatomby czekolady, ciastek. Maryla spokojnie obcierała buzię małej, potem włożyła ją do wanny. Mała taplała się , bawiła ulubionymi zabawkami. W końcu Maryla zakomenderowała koniec kąpieli, nie obyło się bez krzyków. Grzesiek jeszcze gderał.
- To, weź raz do cholery ty się zajmij kąpielami, usypianiem! Czy ja jestem tylko rodzicem? – Co jaśnie pan zmęczony? - Filmik sobie obejrzeć chce, a tu matka Polka i dzieciak przeszkadza?!- wydarła się.
- Co taka wściekła jesteś? Poszłaś sama do łazienki. Nic nie mówiłaś, że potrzebujesz pomocy. Całą drogę powrotną nawet słowem też się nie odzywałaś.
- Trudno się domyślić, że też mogę być zmęczona.
- Przestań już, połóż dziecko spać, bo to nie czas na kłótnie.
Trzasnęła drzwiami, postarała się ochłonąć. Ania wciśnięta w kąt, patrzyła na nią z wielka bojaźnią w oczach.
- Cemu ty mamo, płaces?
- Nie, nie płaczę, Aniu, chodź, coś ci mama poczyta- Dziewczynka posłusznie przysunęła się matki. Maryla czytała kolejny raz bajkę o Kopciuszku, mocno skracała wersję. Ania usnęła, też mocno zmęczona. Tyle wrażeń. Ssała palec. Nie znosiła smoczków, wyrzucała je albo bawiła się nimi. Teraz już smoczki już były dla prawie czterolatki niepotrzebne, za to nawyk ssania palca został. Maryla pogłaskała swój brzuch.
A ty, maleństwo, jakie będziesz? – Też będziesz ssał palec? I kim jesteś? – chłopak czy dziewczyna? Mógłby być chłopak, byłaby para.
Grzesiek zajrzał do pokoju, zastał ją pogrążoną w rozmyślaniu.
- Czemu tu siedzisz? Ania śpi. Chodź , zrobiłem herbatę. Fajny film leci- Grzegorz widział , że humory minęły. Po cichu wymknęli się z pokoju.
Maryla patrzyła na to zdjęcie z Mikołajem od dłuższego czasu. Jak dokładnie pamiętała tamten wieczór. Chciałaby z pomocą jakichś czarów odtworzyć cudowny film i pokazać go Ani. Pokazać, że też była dla niej czuła, że czytała jej bajki, bawiła się, Ania tak wesoło się śmiała podczas tych kąpieli czy wspólnych wypraw do piaskownicy, na plac zabaw, do sklepu. Boże, przecież kochałam i kocham ją jak i Krzysia, tylko inaczej. Anka pamięta jedynie te złe sytuacje, na pozostałych zdjęciach jest już tylko uśmiechnięta twarz syna, Ania jakby w cieniu, z roku na rok coraz większa, grubsza i coraz bardziej smutna. – Dlaczego nie pamięta tych miłych chwil? Dlaczego ja tego nie widziałam? Czy mnie zaćmiło zupełnie? Moja matka podobnie wychowywała swoje stadko, nas było czworo. Ona jednak faworyzowała najstarszego syna. Jak to bolało nieraz, gdy jemu dostawał się pierwszy naleśnik. Jemu zawsze najładniejszy sweter i szalik na drutach.
Dlaczego, dlaczego popełniamy taki sam błąd? Dlaczego powielamy to? Czy tyle czasu musiało minąć, tyle wody w rzece popłynąć, żebym w końcu zrozumiała swój ogromny błąd. Wiele spraw nie da się cofnąć, nie da załatwić – ot, jednym słowem…Nie da się. Ale może jakieś lody da się przełamać.
Napiszę do niej, Krzyś ma z nią kontakt. Ma na pewno adres. Ja na tym komputerze się nie rozeznaję, piszą te maile, Krzysiek mi pokazywał, ale nic nie potrafię. Nawet na tym fejsie ich też . Poszukam tylko jakiś papier. Jezu, kiedy ja pisałam list? Ale był jakiś blok i zeszyt z kartkami w formacie A- 4. Jeszcze koperty, ale to na poczcie już kupię- planowała. Zasiadła do stołu . Zaczynała kilka razy, trzy kartki wylądowały na podłodze.
W końcu popłynęły słowa. Oczy ocierała co chwilę. „ Aniu! Postanowiłam do Ciebie napisać. Nie dzwonisz, nie chcesz ze mną kontaktu. Chcę to uszanować, ale muszę Ci wiele spraw wyjaśnić…”


zdj. pinterest


wtorek, 15 listopada 2022

Weselnie. Potem, cd.

 Minęły ponad dwa tygodnie, jak Anka zamieszkała u Sokołowskiej. Lato było wyjątkowo piękne. Czasem sarkano na zbytni żar, słońce nie odpuszczało, oj, deszcz był potrzebny.

Anka doceniała u swojej gospodyni taktowną powściągliwość, bo ta nie pytała w zasadzie o cel przybycia jej lokatorki w Bieszczady. Nieraz tacy poobijani ludzie tu zjeżdżali, chodzili po połoninach, ogrzewali się na zboczach, szukali cienia niżej pod wysokimi drzewami. Siedzieli w pensjonatach lub zaszywali się w szopach jak najdalej od cywilizacji , bez dostępu do prądu, Internetu. Szukali ostatnich wypalaczy węgla drzewnego, zatrudniali się w schroniskach, knajpach. Tak, te góry gościnnie przyjmowały ludzi z różnych zakątków, którzy przybywali często, owszem do spa , by leczyć chory kręgosłup, ale wielu uciekało tu w poszukiwaniu odrobiny wolności, leżeli na tych nasłonecznionych wzgórzach i leczyli swe rany na duszy.
Alina przyjechała przed laty z mężem, który uparł się, że swą wcześniejszą emeryturę spędzi w miejscu, skąd pochodzili jego przodkowie. Niewiele o nich wiedział. Musieli opuścić domostwo, wyjechać w latach czterdziestych, jak wszyscy. Ojciec zmarł młodo, matka chyba z tego bólu i tęsknoty za utraconym dawnym życiem zaraz też odeszła. I Wojtek został sam. Imał się różnych zajęć, w końcu wylądował też i w kopalni, ale nie na dole, tylko w transporcie. Jeździł po całej Polsce. Ona w zasadzie nie musiała pracować. Poznał ją na jakimś balu sylwestrowym. Przyszli z innymi osobami, a bawili się całą noc razem. I wyszli nad ranem już jako para. Mieszkali i na Śląsku, potem w okolicach Kielc. Ona nie skończyła studiów, to był pedagogika opiekuńczo- wychowawcza, jakieś elementy resocjalizacji. Przeważnie szukała pracy w domach opieki, ośrodkach pomocy społecznej.
Nie mieli dzieci. Czekali na nie, próbowali. Bez skutku. Wojtek nigdy jej nie zrobił żadnej uwagi, nie skrzywdził słowem. Męczył tym wyjazdem w Bieszczady. Owszem, bywała w wakacje, raz zimą, podziwiała widoki, Solinę, zalew, śpiewali razem „Zielone wzgórza…” . Nie mogła długo pogodzić się z myślą, że zamieszkają na jakimś odludziu. W końcu zaliczyli mu lata pracy w kopalni, dostał wcześniejszą emeryturę i …Bieszczady. Zaczęła się budowa domu, w pobliżu- jak , mu się wydawało, dawnej siedziby przodków. Rozpoznawał niby stare drzewa sadu. Ale wokół tyle było podobnych miejsc, pozarastanych, gdzieniegdzie jeszcze widoczne były rzeczywiście resztki zabudowań, płotów, piwnic. Jak tę działkę wykombinował- nigdy się nie dowiedziała. Oni w zasadzie byli na skraju osady, teren parku narodowego nieco dalej. Budowa szła ospale. Miał być dach dwuspadowy, pod jedną częścią miała przebiegać długa weranda- dla gości, nie skończył Wojtek pomysłu z werandą, zatem dom był jakby ucięty…. Nadzorca zgodził się w końcu na taki stan. Ona nie miała ochoty dalej tego ciągnąć, chciała sprzedać, uciec gdzieś. Z czasem nie miała i na to siły. Nie mogła liczyć na pomoc swej rodziny. Siostra w Gdańsku opiekowała się gromadą dzieci, potem wnukami, też owdowiała. Bardzo rzadko się widywały, choć Alina zapraszała i ją, jej dzieci, wnuki. Wciąż jednak – ten brak czasu, a to ktoś wyjeżdża , ktoś choruje … Czasem telefon, kartki na święta. Był kumpel Wojtka – miejscowy, lubił zajrzeć do kielicha, ale miała w nim pomoc. On wiedział, gdzie iść po węgiel na zimę, gdzie kupić lub wyciąć dobre drewno na opał. On dokończył drugi pokój dla gości. Nie dało rady z łazienką dla nich. Na Dzikusa mogła liczyć zawsze. Ten zaś u Aliny zjadł ciepłą strawę, zawsze jeszcze dała coś na zapas. Zawsze gdy wychodził- żartem żegnała go- Tylko uważaj na wilki. Pewnej zimy przekonała się , że żart nie jest wcale żartem. Słyszała, że potrafią podchodzić pod domostwa, i to ich wycie. Drżała ze strachu, przychodził dzień i spokój wracał. Dwie sąsiadki wpadały też do niej. Nie było to bliskie sąsiedztwo, ludzie mieszkali tu nieraz kilometr od siebie, ale do Wiesi było najbliżej, Marzena mieszkała po drugiej stronie drogi, blisko sklepu. Po śmierci Wojtka, nie zostawiły jej samej, akurat nadchodziły święta. Mieli razem ubrać choinkę, została w szopie. Marzena z Wiesią ubrały drzewko. Nie pozwoliły, by wigilię biedna samotna dziewczyna spędzała w pustym domu. Były zatem wilki, dobre sąsiadki, Dzikus i…została ostatecznie z nimi. Listonosz przynosił emeryturę, też zawsze pogadali. On przywlókł się tu z Lubelszczyzny. Poznał dziewczynę, która pracowała w sanatorium. Teraz ich dzieci już miały dzieci.
Co roku z początkiem lipca, a czasem czerwca Sokołowska kogoś przyjmowała, ktoś bywał zawsze prawie do października. Nęciła wielu kolorowa cudowna jesień, ale dla tutejszych był to też czas na przygotowanie się do zimy. Nieraz zaspy zasłaniały jej okna.
Lata mijały, ludzie przyjeżdżali coraz piękniejszymi autami, na wille budowane jak grzyby po deszczu – mówiono już tylko- pensjonaty lub apartamenty. Wokół jeziora – rozrosła się masa domów wczasowych, hoteli, przeszklonych spa, tych prywatnych, okolonych pięknymi krzewami, oczkami wodnymi. I w pobliżu ich małego osiedla już wznosiły się dwie budowy. Szło sprawnie chłopakom, chyba do zimy chcieli się z robotą wyrobić.
Wokół wznosiły się góry, czasem naprawdę niebezpieczne. Nie wszyscy nowicjusze zostawali, a niektórzy zakochiwali się w tym miejscu , podobnie jak jej mąż. Ona pokochała z czasem , powoli. Nie, teraz na pewno nigdzie by nie wyjechała.
Siedziała przed domem, patrzyła na drogę wijącą się wśród łąk i pagórków, i hen daleko na wysokie wzgórza. Chyba usnęła przez chwilę , wydawało jej się, że idzie wysoko wśród lasu...Nagle usłyszała tupot. Brzęk dzwonka roweru . Ania machała z daleka- jak uśmiechnięta, całkiem odmieniona, inna od tej, która tu pojawiła się całkiem niedawno.

zdj. własne



poniedziałek, 7 listopada 2022

Weselnie. Potem, cd.


 Krzysiek pojawił się na działce. Ojciec siedział na werandzie . Palił papierosa, puszczał kłęby dymu.

- Co, ty tak delektujesz się tą fajką?- krzyknął Krzysiek.
Ojciec poderwał się , zszedł powoli , otworzył bramkę, zapraszał gestem syna, by napawał się ogrodem, zielenią, Zaczynały kwitnąć róże i jaśmin, nad wszystkim unosił się stary głóg. Purpurowy kolor kwiatów zawsze urzekał.
Łazili po alejkach, rabatkach, w tunelu ojciec miał już ogórki. Te gruntowe jeszcze nie kwitły.
- Co tam? – pytał Grzegorz patrząc na syna z lekkim zaniepokojeniem. Krzyś zawsze rozgadany, nie kwapił się do rozmowy. Coś tam jedynie stęknął.
- Masz jakieś piwo?- zapytał ojca.
- Powinno być- Grzegorz rzucił się do altanki, były ze dwie puszki.
- Ale ciepłe, takie będziesz pił? – A samochód? No przecież prowadzisz…
- Oj, to zostawię. Jutro zabiorę- rzucił Krzysiek.
- OK.
Popijali piwo, ojciec znalazł kawałek kiełbasy, zagryzali rzodkiewką.
- Może kawy ci zrobić, herbaty?- pytał Poleski chcąc rozładować czające się napięcie.
- Mam w samochodzie jakieś zakupy- nagle olśniło Krzyśka. Poleciał do samochodu, przyszedł po kwadransie , objuczony jak wielbłąd.
- Gdzie ty byłeś tak długo?- Już myślałem, że nawiałeś do Ilony.
- Oj, wziąłem zakupy i napatoczył się ten Zdzisiek , co wiecznie naoliwiony, chciał na piwo, dałem mu parę groszy i przyniósł całą zgrzewkę. Dałem mu butelkę za to.
- No, dobra. Ale zakupów to wszystkich nie wyjmuj. Chyba że może cos się zepsuć, postaw ten samochód w cieniu, nagrzeje się , będzie jak w piekarniku.
Krzysiek przyniósł wędlinę, masło, chleb.
- Co ty wesele jakieś robisz?- zapytał z ironią Grzegorz.
- Ta, wesele…- Weź nie żartuj, tato.
- No, to na smutki…Chluśniem, bo uśniem…-Gadaj, synu, co ci leży na wątrobie , bo widzę, że raczej nie tryskasz energią.
Milczenie znów przerywane było dywagacjami o lecie, zbiorach, suszy. Dochodziły odgłosy z innych części ogródków działkowych. Ludzie zjeżdżali, weekend przecież. Zaraz doszła woń grillowanej kiełbasy, piszczały dzieci.
- Oj, tu będzie niezła biba wieczorem. – No, co tam , Krzysiu?
- Tato, czy wy planowaliście nasze przyjście na świat?
- No, w sumie – ty to byłeś wypadkiem przy pracy- parsknął ojciec.
- Co?- Krzysiek był zdumiony.
-Oj , wiesz my też byliśmy młodzi, coś tam też chcieliśmy z tego życia zagarnąć. Na tamte czasy możliwości nie było za wiele. Ale jak cieszyliśmy się z nadejścia i ciebie, i Ani- ścisnął dłoń syna.
I to mieszkanie – klita, a my mieliśmy to prawie za pałac. I kochaliśmy się bardzo. Czasem były kłótnie, Maryla jest niezła żyleta, no i jak się uprze, zresztą sam wiesz. Ale gadajmy o tobie.
- Ilona nie chce dziecka! – Ukrywała przede mną swoje obawy, coś chrzani o chorobie w rodzinie. Ktoś miał Zespół Downa… No, żesz- No, tak mnie wnerwiła tym , że tyle mnie oszukiwała. Co ma do naszych decyzji choroba jakiegoś tam kuzyna.. Mam żal, ogromny, że grała przede mną. – I brała prochy cały czas. Na co liczyła? – wydusił wreszcie z siebie.
Ojciec chwilę milczał. Zapalił znów, rozlał piwo. Gryzł sałatę. Potarł czoło.
- Za babą czasem nie trafisz.- Uwierz mi , na rzęsach nieraz stajesz, udowadniasz coś, a ta swoje. Przecież matkę szanowałem całe życie, żadnych skoków w bok, czciłem jak królową. Anka poszła w kąt jak niepotrzebna zabawka. Teraz boli mnie to i wstyd mi. A Maryla wciąż odwraca kota ogonem i wmawia mi, że to przeze mnie katowała córkę strojami i dietami. – A ja tylko tak sobie gadałem , jak to facet- że chcę mieć ładne dziewczyny. Taka gadka szmatka, a ona brała to na poważnie. – Widzisz, nawet ta sytuacja pokazuje, że żyjesz z kimś, śpisz w jednym łóżku, jesz z jednego talerza, a w pewnej chwili okazuje się, że go nie znasz, że coś przed sobą graliśmy, nie dopowiadaliśmy do końca. – A wszyscy nas podziwiali, jaka z nas udana , zżyta para. -A szczerość? - Czasem lepiej nic nie mówić, przemilczeć. – Czasem można za dużo niepotrzebnie powiedzieć. – Chować pod dywan też się nie da pewnych spraw, upchać , bo wcześniej czy później wylezą i wtedy- ratujcie wszyscy święci…Jakaś równowaga potrzebna. Tylko teraz do mnie to doszło, po całej tej sytuacji z pryśnięciem Anki. Miłości tylko udawać nie można, synu, tego się nie da….To zbrodnia największa.
- Ja Ilonę kocham, bardzo. Znamy się prawie od przedszkola. Ona jest dla mnie wszystkim..
- Wiem, Krzysiu, wiem.. Przejdzie ci ten gniew. Może ona naprawdę miała pietra przed tym zajściem w ciążę, może nadal ma. Może ktoś jej nagadał jakichś głupot. – Porozmawiaj z nią, tak na spokojnie, bez wściekania się, jeszcze dacie radę, młodzi jesteście. – Będzie dobrze. - Wnuka nam dacie, na pewno, na pewno – ojciec już powoli się zmywał na swoje legowisko. Wcześniej buszował pod jaśminem.
Krzysiek zadzwonił do Ilony. Powiedział, że zostaje na noc u ojca. Potem i do matki też wybrał numer, bo ojciec padł. Spał jak niemowlę na starej kanapie.
Krzysiek siedział na ganku, patrzył w gwiazdy. Był piękny wieczór, jakaś muzyka leciała zza krzewów. Pomyślał, że fajnie by im się tu leżało z Iloną pod tym letnim niebem. Komary nie cięły. Pachniał jaśmin.
zdj. pinterest











środa, 26 października 2022

Bez planu



Niczego już nie planuję
Nie snuję marzeń, rojeń
Zawieszanych w promieniach słońca
Jak świąteczny obrus
Jak sukienki na miłe spotkanie...

Żyję z dnia –na dzień
od wschodu do zachodu.
Nie słucham już komentarzy
Relacji, opinii, dyskusji
Wystarczy mi parę słów
Wystarczy parę gestów
Napuszenie władczych
I tych starannie poniżanych...

Nie chcę tyrad mędrców, ekspertów, szefów
Nie chcę ich zapewnień o miłości i pokoju
Gdy w tle wojna i przeciąganie liny...

Z komina idzie smuga brudnego dymu
Bo ludzie chcą ogrzać swoje serca
A smutki utopić w czarnej kawie
A może i w cierpkim winie.

zdj. pinterest

niedziela, 23 października 2022

Weselnie. Potem , cd.

Anka od prawie dziesięciu dni przebywała w domu Aliny. Wymeldowała się z pensjonatu, do kliniki zadzwoniła odwołując wizytę i zabieg. Kobieta po drugiej stronie linii coś wykrzykiwała, przepraszała. Anka po chwili się rozłączyła, nie, nie miała ochoty tam wracać, przechodzić znów kolejne męczące procedury, wpisy, badania i całe te korowody. Nagle zmieniła zdanie. Ot, tak. Czuła, że od początku wyjazd z domu był jakąś ucieczką. Przed czym? Może przed samą sobą, przed utyskiwaniem matki, przed poradami- nawet tych życzliwych, przed spojrzeniami innych. Ale tu też są ludzie- skonstatowała. No przecież- nie kosmici. Jednak to było uzdrowisko, wielu podobnych do niej łaziło po deptaku, widziała, jak niektórzy chodzą na ćwiczenia, basen- z jednego sanatorium do spa. Całe pielgrzymki połamanych, otyłych…

Sokołowska nie wypytywała o nic. Pokazała Ance pokój, jeden z niewielu przeznaczonych na wynajem. Był skromnie urządzony, szafa, stół, krzesła, łózko – bardzo wygodne, no i piękny widok za oknem. Z kuchni dolatywały nieraz smakowite zapachy. Chyba teraz Alina smażyła truskawki.
Anka szybko wskoczyła do łazienki- dość skromnie wyposażonej, dzieliła ją zresztą z gospodynią. Była kabina prysznicowa, spora ilość szafek, pralka. Sokołowska lawirowała między pobytem lokatorki a swoimi działaniami, by nie utrudniać zwykłych, codziennych czynności . Po szybkiej toalecie Anka wrzuciła na siebie luźną bluzkę, długą spódnicę. Wciąż dbała o ukrycie swych fałdów. Chwilami zastanawiała się, czy dobrze zrobiła odwołując zabieg. Po czym znów utwierdzała się w przekonaniu, że są inne sposoby na pozbycie się nadwagi.
- Dzień dobry, Aniu! - Sokołowska powitała ją widząc, jak ta nieśmiało skrada się wąskim korytarzem.
Rzeczywiście, w kuchni panoszyły się truskawki. W łubiankach, miskach, a część buzowała już na gazie.
- Robię powidła-oznajmiła Alina. A resztę zamrożę. To chyba jedne z najlepiej nadających się na mrożenie owoce, maliny też.
- Tak, maliny też- Anka przełknęła ślinę, miała ochotę rozgnieść cały puchar tych cudownych owoców, polać je śmietaną…
Ale odgoniła natrętne myśli, zaparzyła kawę.
- Może coś pomóc?
- A wiesz, brakuje mi parę zakrętek do słoików, weź rower, jest tam, na podwórku, przy szopie. Dasz sobie radę. Do sklepu trafisz, tu ten najbliższy- gdzie mydło, i powidło.
- OK, jakie te zakrętki? – Anka popijała jeszcze kawę, zagryzła małym tostem.
- Te szóstki , a i czwórki mogą też być. I parę małych. Zaraz dam ci pieniądze.
- Dobra, potem się rozliczymy- Anka już wybiegła na schody, szukała roweru.
Mam nadzieję, że się nie załamie pode mną- myślała. - No, to w drogę!
Sokołowska patrzyła, jak dziewczyna otwiera bramę , sadowi się na siodełku, wreszcie rusza.
- Pojeździ trochę, połazi, parę tras zaliczy, odechce jej się operacji na żołądku. Alina mieszała gorące truskawki i gaworzyła radośnie z Karusiem.
- Anka jedzie na rowerze! I niebawem ciebie też zabierze! A po chwili zanuciła piosenkę, leciała w radiu jedna z jej ulubionych -stary hit - Zielono mi...

zdjęcie- własne




czwartek, 13 października 2022

Weselnie. Potem. cd.

 

Krzyśka uspokoiły nadchodzące dość regularnie wiadomości od  siostry.  Poczuł ulgę,  jakby spadł  mu jakiś ogromny kamień wiszący u szyi. W pracy też wszystko szło swoim rytmem,  Krzyś zagłuszył  niepokój  i szef też  się już go nie czepiał. Wracał też  do domu pełen nowych pomysłów , planów. Pogoda była cudowna . Lato w pełnym rozkwicie. Dogadywali się z Iloną w kwestii urlopu. Ona mogła wziąć w połowie lipca, on miał parę zaległych tygodni, zatem je wykorzysta.  Poprzedniego dnia był u rodziców. Czuło się jeszcze napięcie, ale już ze sobą rozmawiali, w nich też wstąpiła jakaś nadzieja, przekonanie, pewność  , że córka wie, co robi. Poprosił ją,  by przysłała im kartkę, taką z pozdrowieniami. Dotrzymała obietnicy. Ojciec czytał tych parę zdawkowych zdań w kółko przez kilka dni  Przypiął widokówkę  na lustrze magnesikiem.

-  Maryla- powtarzał wciąż- Jak tam jest ładnie, może wybierzemy się?  Żona studziła jego zapał- A ktoś cię tam zaprasza? Ją jednak też nęciły widoki pięknych wzgórz, dolin, połonin…Nie wiedzieli nic o planach Anki w klinice, jedynie Krzysiek wiedział co nieco od samej siostry i tego, co opowiadała mu wtedy przy pierwszym spotkaniu jej przełożona. Spotkał ją  jeszcze potem. Sama go zaczepiła na rynku.

- Panie Krzysztofie!- początkowo nie sądził, że to do niego ktoś zwraca się miłym altem. Obrócił się, spojrzał, oślepiło go słońce.

-Ach, przepraszam, nie poznałem . Miło mi.

Kempińska zaproponowała, by chwilę siedli na skwerku, w cieniu kasztanów.  Chciała dojeść loda, który topniał w rękach. Co chwila musiała się wycierać chusteczką. Też wyszła z pracy, czekała na kogoś. Gawędzili – o upalnej pogodzie, pracy, wakacjach, w końcu temat Anki  musiał się pojawić.

- Wie pan, panie Krzysiu, Ania jest osobą bardzo odpowiedzialną, ale w sferze uczuć- mocno rozchwianą . Jej bardzo brak ciepła, miłości. Przepraszam, że tak mówię- poczuła ,że chyba popełniła nietakt mówiąc te słowa. Jednak ciągnęła dalej - Ja jestem wdową , od ładnych lat, ale mam dzieci. Tęsknię za tamtym życiem,  cóż,  musiałam się pogodzić  z tym, co zesłał los. Były obowiązki, były dzieci, a na pomoc liczyć bardzo  nie mogłam.  Teraz już jestem babcią, czasem mnie odwiedzą moje maluchy. Syn w ogóle wyjechał z Polski, córka mieszka w Warszawie.  Zatem z  Anią chyba miałyśmy jakąś nić porozumienia. Obie   niby otoczone tłumem ludzi, a samotne. W wolnych chwilach gadałyśmy…I tak jakoś poznałyśmy się bliżej.  Nie, nie  było wizyt i spotkań.  Przecież ja jej nie odwiedzałam  ani ona mnie, po prostu  tylko nasze wspólne życie w pracy. Wyjazdy na kursy, szkolenia. Podtrzymywałam ją na duchu, gdy musiała wystąpić  i coś powiedzieć.  Z czasem coraz lepiej sobie z tym radziła. A ludzie są podli…

- Wiem, dobrze wiem-  Krzysiek spuścił głowę.

- No, to rozumie pan , o czym mówię. Chyba z panem siostra ma dobre relacje?

- Tak, tylko bardzo zaskoczyła mnie wtedy tym wyjazdem, ale gdyby nie to wesele, na pewno inaczej wszystko by się odbyło.

- Najważniejsze, że wiecie już , co się dzieje i co z Anią. No, to ja będę uciekać, bo zaraz pojawi się tu moja kuzynka , a ona nie lubi spóźnialskich- zaśmiała się.  Pozdrawiam , do zobaczenia.

Krzysiek ukłonił się , Kempińska podła mu rękę. - Proszę pozdrowić  żonę.

Wrócił do domu lekko spóźniony.  Ilona nieco naburmuszona odgrzewała obiad. Stół ładnie nakryty. Świece, piękne serwetki. 

- Otwórz wino- rzuciła chłodno.

Stanął za nią, gładził jej szyję.

- Uważaj, zaraz się poparzę- Ilona powoli ulegała miłej presji Krzyśka.

Już udobruchana zaniosła do stołu potrawkę z kurczaka. Krzysiek doprawił sałatkę. Przywiózł tej zieleniny od ojca z działki.

- No, jedz , jedz sałatę, jest bez chemii, bez tych konserwantów. I szczypiorek , i rzodkiewki. One już się kończą- zachęcał żonę  Krzysztof. – Musisz być zdrowa, silna! Jutro przywiozę ci truskawki. -Przepyszne są! – wypił jednym haustem wino.

- Dlaczego tak wciąż mówisz o moim zdrowiu? – zapytała Ilona.

- Jak to? Każda przyszła mama musi dbać o swoje zdrowie. Każdy ci to powie. - Jeszcze mi się rymuje- zaśmiał się.

Ilona zebrała naczynia.  Poszła do kuchni. Zdejmowała resztki  z talerzy.

Krzysiek odciągnął ją od zmywarki, stołu pełnego desek, sztućców, brudnych szklanek.

- Jutro umyjesz. - Chodź, chodź do mnie.

Kochali się na dywanie. W końcu zaległa ciemność. Światło paliło się tylko w kuchni.

Potem leżeli obok w łóżku. Było cicho, zza okna dochodził szmer liści. Jakieś buty stukały po  chodniku. Było już chyb bardzo późno. Jutro znów zryw.

Nagle Krzysiek siadł gwałtowanie, Ilona też podniosła się, lekko ziewając.

- Ilona, chcę mieć z tobą dziecko. Nie możemy tego odkładać.  Jesteśmy zdrowi, zrobiłaś badania. Ja też, wszystko jest OK.

- Wiem, jest OK- przytaknęła Ilona wtulając z powrotem  głowę w poduszkę.

- O co chodzi?- Co ty chcesz? – czuł wzrastający niepokój, czegoś mi nie mówisz? Ilona? Odwróć się do mnie- wiem , że nie śpisz! – Nie zbywaj mnie któryś raz z kolei. Te opowieści o twojej pracy z dziećmi jakoś mnie nie rajcują.  Że takie słodkie, że tak mile z nimi. To czemu nie chcesz mieć własnego?

- Krzychu, jestem padnięta.

- Wciąż pieprzysz o jakimś czasie swobody, mamy go już od prawie dziesięciu lat, a nawet i więcej – żachnął się.

Ilona w końcu wyszeptała:

- Bo ja się boję, boję, że urodzę chore dziecko. W mojej rodzinie były osoby z Zespołem Downa.

- No i co z tego? – Krzysiek zaskoczony informacją zaczął szukać papierosów.

- Nie pal, chcesz mieć zdrowe dziecko- ironizowała Ilona.

 - Z tego co wiem, pierwsze raczej nie dziedziczy, a jak wiesz,  wiek rodziców ma też znaczenie, więc nie rozumiem , czemu się ociągasz.

- Masz rację, to nasz ostatni gwizdek. Jutro wyrzucam tabletki.

- Kurwa mać, to ty je cały czas brałaś?- był wściekły.

Poszedł do jadalni i położył się na kanapie. Sen długo nie nadchodził. Ilona obmyślała, jak go udobruchać . Czuła, że odkładanie tego jeszcze bardziej pogrąża ją, ale i ich związek. Obiecywała mu co innego, czuła się jak oszustka. Nie powinnam go była okłamywać, nie zasłużył na to. Przecież tak go kocham.

zdj. pinterest









wtorek, 11 października 2022

***

 

Patrzę w ekran

Niebo przecina strumień ognia

Ktoś komentuje, ekspert

Dywaguje z opanowaniem

A ja snuję swoje

Emocje jak na huśtawce

Od stoickiego spokoju

po panikę pełną fobii

stresu, płaczu i tego:

Co dalej , co dalej…

I znów- A , niech się dzieje

wola… jak rzekłby komiczny bohater

By znów skowyczeć jak

mała dziewczynka

Chcąca zaszyć się w najciemniejszy kąt.

zdj. pinterest



środa, 28 września 2022

Weselnie. Potem. cd.


Anka już od paru dni siedziała w małym prywatnym pensjonacie. Właściciele chyba mieli jakiś układ z kliniką, bo sporo tu było osób czekających na zabiegi. Pokój dostała nieduży, ale był balkon. Anka nie miała  ochoty na spacery. Pogoda się zepsuła, wiało, padało jak w środku listopada. Czasem ucinała pogawędkę z panią sprzątającą, bo ta zachowywała się najnormalniej z całego towarzystwa. Właściciele nie mieli czasu dla klientów, owszem stale uśmiechnięci, ale pochłonięci obowiązkami, zdawkowe uprzejmości, ot - coś o klimacie, trasach turystycznych i rozpływanie się nad cudami kliniki. No, żywa jej reklama.
Pani Basia, ta która musiała sprzątać to i owo, w końcu w zaufaniu powiedziała Ance, że właściciel jest bratem szefa kliniki, a ten taryfiarz też jakaś ich „ dziesiąta woda…” . No, cały układ.
- Ja to się nieraz nasłucham, napatrzę. Co oni tam wyczyniają nieraz. Te ich cuda- parsknęła śmiechem, ale zaraz spłoszyła się widząc ogromne przerażenie w oczach Anki.
Chciała zatuszować swoją niefrasobliwość, że to tylko takie jej bajdurzenie, ale Ance zapaliła się jakaś czerwona lampka. Nie chciała dopytywać pani Basi, by jej nie spłoszyć, może kobieta będzie się bała cokolwiek więcej mówić. Z drugiej strony- nie można na podstawie opinii jednej osoby oceniać kliniki i ludzi, którzy tam pracują. Anka rozmyślała. Zagadnęła przy stole podczas śniadania jedną z kobiet, ta też miała podobny problem – nadwaga , ale u niej chyba w grę nie wchodziła operacja żołądka, a jakaś terapia. Anka jednym uchem słuchała opowieści o stanie zdrowia rozmówczyni. Interesowało ją jedynie, czy kobieta zna jakieś osoby, które tu się leczyły. Usłyszała- Owszem, znam kuzynkę, która tu była parę lata temu.
 Na drugi dzień pani Basia znów zdradziła ciekawą rzecz: - Parę lat temu, wiadomo, zarządzał wszystkim bardzo dobry specjalista- ojciec obecnego szefa. Ale czy syn jest tak dobry jak ojciec- nie wiem. Wiem, że kiedyś to były kolejki, czekało się na specjalne zapisy, choć to prywatne wszystko. Wyrobił synowi renomę, on na tym jedzie, ale jak długo- Bozia wie- skwitowała działalność kliniki Basia. Potem jeszcze paplała o pogodzie, zakupach, wnuku.
Anka postanowiła się rozejrzeć, wyjść z pensjonatu. Dostała z kliniki telefon potwierdzający termin. Miała jeszcze tydzień. Zarzuciła na siebie dobrze tuszującą brzuch koszulę, włożyła trampki, wygodne spodnie. Pojawiło się słońce. Szła bez celu, nie znała przecież tego miejsca. Przybywało chyba coraz więcej turystów, wakacje za parę dni. Nie chciała iść w kierunku jakiegoś szlaku, na jakieś odludzie, poznawała tę małą miejscowość. Parę sklepów, prywatne domy- ni to nowoczesne, ni stare. Na straganach , jak wszędzie- masa pamiątek, ciupag, koszul z napisami. Daleko widać było wieże kościoła, ale chyba była tez i inna – najpewniej cerkiew. Wzięła w pensjonacie folder, ale jeszcze go nie przestudiowała, bo była zbyt pochłonięta całym tym zamieszaniem związanym z kliniką.
Schodząc powoli w kierunku pensjonatu zobaczyła w głębi za dużymi krzewami dom, dziwny jakiś. Miał jakby urwany dach, może niedokończony. Góra chyba była niezamieszkana, ziała pustymi oknami, te na dole zaś zasłonięte krzewami i ogrodem, który był jednym wielkim gąszczem. Kontrastowało to z nową bramą, na furtce widniała skrzynka na pocztę, chyba były w niej jakieś przesyłki. Zatem ktoś tu mieszka. Poza tym na bramie widniała tablica informująca o wynajmie pokoju. Dotknęła dzwonka przy bramie. Po chwili usłyszała szczekanie psa, który biegł przodem, za nim szła powoli  kobieta. Stanęła przyglądając się , kto pojawił się przy bramie.
Otworzyła furtkę, wpuszczając nieznajomą.
- Słucham? Czego pani sobie życzy?-
- Dzień dobry!- wydusiła z siebie Anka.- Zobaczyłam tablicę o wynajmie pokojów w pani wilii.- Nagle zaczęła wyrzucać z siebie jakiś dziwny słowotok. Mówiła, co jej podsuwało pierwsze skojarzenie.
Gospodyni posesji wzięła psa na ręce, lekko popychając Ankę prowadziła ją przed sobą. Szły po krzywym chodniku, rosły jakieś kwiaty głuszyły je paprocie, powój. Potem po schodach weszły w głąb ciemnego pomieszczenia. Otworzyły się drzwi, to pies już samodzielnie biegający po domu robił za odźwiernego. Radośnie szczekał, machał ogonem, co wskazywało na to, że jest zadowolony.
Słońce oświetliło pomieszczenie. To był pokój połączony z kuchnią. Na półkach stała masa słoików, pojemników z przyprawami, ziołami, niektóre z nich zakurzone.
- Proszę usiąść sobie tu , w fotelu- Anka próbowała wykonać życzenie gospodyni, ale nagle poczuła, że coś załamuje się pod nią, wpada w czeluść, przechylając się tułowiem do podłogi.
Pies szczekał, a właścicielka nie mogąc się opanować , śmiała się jak opętana. Anka czując, że nie da rady wygramolić się bez pomocy rozchichotanej, leżała w pozycji horyzontalnej. W końcu i ona zaczęła wpadać w głupkowaty nastrój. Zatem rechot grzmiał w całym domu, pies chyba też swym ujadaniem wyrażał swój nastrój. Kiedy im przeszło, właścicielka chybotliwego mebla pomogła wydostać się Ance z czeluści.
- Jestem Alina. Dajmy sobie spokój z tymi paniami. – Alina Sokołowska. Kobieta mogłaby być matką Anki, ale nie lubiła tego „ bon ton”. Nie zawsze wobec wszystkich osób decydowała się na szybką bezpośredniość , ale ta dziewczyna wzbudzała jej zaufanie , biło z niej dobro wymieszane z dziwnym lękiem, takim lękiem przed całym światem i samą sobą.
- Anna Poleska. Miło mi. – Anka pocierała udo. Oprócz potłuczenia nic się nie stało.
- Przepraszam za ten fotel, same graty, jak pani widzi. Ty tu na wakacje, urlop?- pytała.- A gdzie jakieś bagaże? W sumie to u mnie rzadko goście bywają. Wisi to ogłoszeni, miałam je zdjąć. Rzadko kogoś przyjmuję. – Może herbaty, kawy zrobić? – nagle zmieniła temat.
- Jeśli można , to ziołową- poprosiła Anka. Stabilne krzesło, okrągły stół pokryty dzierganą serwetą wprawiły ją powoli w dobry nastrój. Miała nadzieję, że Alina wynajmie jej pokój.
- Karo, daj pani spokój. – On tak zawsze gościnnie wszystkich wita- odganiała pieska od nóg Anki gospodyni.
- Nie, proszę na niego się nie denerwować, ja bardzo lubię psy. Nigdy nie mogłam mieć swojego. Wie pani, wiesz- Alina- poprawiła się- mieszkam w takim blokowisku, poza tym mama nie przepada zbytnio za psami.
- Rozumiem- Sokołowska spojrzała na Ankę , która nagle posmutniała. Chcąc ją rozchmurzyć, Alina pozwoliła Karusiowi na zabawę z gościem . Czajnik już syczał. Szukała herbaty z melisą i rumiankiem. Zaparzyła ją w filiżance, postawiła jeszcze ciastka na stole. Sobie nastawiła kawę , bo jeszcze od rana nie zdążyła wypić.
Po chwili rozmowa potoczyła się gładko. Ciastka leżały nieruszone…Anka patrzyła za okno, ogród pełen zieleni napawał radością. Krzewy rosły dziko zasłaniając dom od drogi. Spłynęła na nią jakaś błogość. Piła ziołową herbatę i czuła wciąż, że chyba jeszcze tego samego dnia zamieszka u Aliny. Ta popijała kawę, aromat mieszał się z wonią ziół i skoszonej trawy gdzieś zza okna.

 zdj. pinterest


piątek, 16 września 2022

Weselnie. Potem.cd


  Maryla siedziała w kuchni na niewygodnym krześle. Paliła papierosy. Stwierdziła, że chyba zaraz się skończą. Starego nie ma, a ona nie wyjdzie do sklepu, może wieczorem wyskoczy do tej sieciówki. Zadzwoniła do Krzyśka mając nadzieję, że może się pojawi, ale włączała się wciąż poczta głosowa. Miała chęć wybrać numer Anki, ale czuła jakiś dziwny opór. Ręce paraliżował dziwny strach. Strach. Przed czym? Przed odrzuceniem, przed rozmową , na którą nie była przygotowana. Przejechała po liście. Nie, nie ma do kogo dzwonić. Do siostry- nie. Chciała na razie unikać na wszelkie sposoby rozmów, pytań niewygodnych. Musiała jedynie odezwać się do ojca, do teściowej. To już starsi ludzie. Trzeba im mówić o wszystkim i o niczym. Oni nie wiedzą , jak zachowała się Anka. Są przekonani, że wyjechała na urlop. Tak im wytłumaczył – Krzyś i niech tak zostanie. Teściowa nie była łatwowierna jak jej ojciec, ale nie dopytywała się, nie komentowała – jak miała w zwyczaju, nie drążyła tematu. Ale ona chyba wszystkiego się domyślała. Ojciec – pod opieką siostry Maryli- zachowywał się jak małe dziecko. Był wiekowym człowiekiem, nie rozumiał już nic z otaczającego świata, zatem nagły wyjazd wnuczki nie wywołałby na nim żadnego wrażenia.
Odłożyła telefon, krążyła po mieszkaniu, posprzątała w kuchni, wstawiła rzeczy do zmywarki. Wyrzuciła stertę śmieci, które zebrał Grzesiek na stole. Chciała się czymś zająć, by odegnać krążące gdzieś chaotyczne myśli. Zmieniła pościel. Potem zajrzała do torebki, tej z wesela, uprzątnęła ją, wyrzuciła paproszki, resztki konfetti, serwetek, na pamiątkę zostawiła tylko pięknie wypisane imiona jej i męża na tzw. miejscówce. Prała rzeczy z wesela- te nadające się do lekkiego ręcznego. Marynarka męża nadawała się tylko do pralni. Sortowała, układała, porządkowała. Wśród swetrów natknęła się na niebieski Anki. Przyłożyła go do twarzy, chłonęła zapach. Czuła ulotny zapach perfum, potu Anki…
Nagle poczuła chęć obejrzenia zdjęć. Nie tych w telefonie, ale starych. Weszła na krzesło, by wyciągnąć stertę albumów z pudełka na szafie. Zdmuchnęła kurz. Przeglądała fotografie. Były czarno- białe i kolorowe, nieco wypłowiałe. Te z ich ślubu, tacy szczęśliwi z Grześkiem, z chrztu Krzysia, zaraz potem Anki. Komunijne. Przedszkole, szkoła…Kilka razy wertowała strony , które zatrzymały te ulotne chwile. Zauważyła, że na wszystkich zdjęciach- od etapu przedszkola po liceum -Anka w ogóle się nie uśmiecha. Nawet na tych z nimi, z rodziną siedzi gdzieś z boku, często z opuszczoną głową. Grono kuzynek, a córka zawsze gdzieś w tle! Krzysiek uśmiechnięty, często właśnie na kolanach męża lub przytulający się do niej, do babci. Boże, jaki on był słodki. Anka tylko z nim na jednym zdjęciu uśmiechała się. Tylko na tym z bratem – trzymali się za ręce i wesoło promieniały ich twarze.
Oparła głowę na stole, znów zapaliła. Odepchnęła album. Kilka zdjęć spadło na podłogę. Nie chciało jej się ruszyć, by je zbierać. Zapadł zmrok, w pokoju było już ciemno. Wieczór był pogodny. Nagle jakaś siła nakazała jej wstać. Otworzyła okno, by wywietrzyć mieszkanie . Nastawiła wodę w czajniku. Zebrała zdjęcia, schowała albumy. Wzięła szybki prysznic. Umyła włosy, założyła dres, choć w zasadzie powinna się była szykować do snu. Telefon zaterkotał. To był sms, Krzysiek pisał, że są z ojcem na działce. Dobra, niech tam sobie będą. Zrobią porządek, bo niezły bajzel tam też pewnie jest, ale Grzesiek lubi tę dłubaninę w ziemi. Doprowadzi to do ładu- na pewno. Żeby wszystko można było tak uporządkować jak te grządki, rabatki. Żeby można. Maryla powoli zaczynała godzić się z myślą, że popełniła jakiś straszliwy błąd, za który teraz płaci jej dziecko. Nagły skurcz ścisnął jej serce. Widziała wciąż smutną twarz córki. Poczuła, że targa nią jeden wielki skowyt. Przypomniała sobie rady swojej babci- dziecko wypłacz się , nie duś nic w sobie. Popłaczesz i ulżysz sobie.
Poszła do sypialni, rzuciła się na łóżko, wyła w poduszkę. Usłyszała otwieranie drzwi. Grzesiek wrócił. Udawała, że śpi. Zajrzał , ale szybko się wymknął. Zapalił światło w kuchni, pił herbatę. W końcu sen go zmorzył, leżał do rana w fotelu.



zdjęcie- pinterest